DueSouth.org - nieoficjalna, polska strona serialu Due South (Na południe)   DueSouth.org - nieoficjalna, polska strona serialu Due South (Na południe)

Menu
Strona główna
Obsada
Epizody
Muzyka
Galeria
Download
Fanfiction
Forum
FAQ
Linki
Księga gości
Redakcja


Due South. 10 lat później...

 

Gdzieś w sercu Kanady, u stóp wielkich gór i lasów, w krainie śniegu stała nieduża chatka. Zrobiona była z kamieni i drewnianych bali. Spadzisty dach oraz niewielki ganek pokryty był śniegiem. Chatka na pierwszy rzut oka wyglądała na opuszczoną. Parę metrów dalej stała szopa. Ludzka stopa nie odwiedziła tych stron od bardzo dawna. Gdzieś z oddali dobiegało ujadanie. Z każdą chwilą było głośniejsze. Na białej linii horyzontu pojawił się mały punkcik. To był psi zaprzęg. 6 pięknych psów husky z głośnym ujadaniem ciągnęło sanie. Na saniach stał wysoki mężczyzna. Był grubo ubrany, miał twarz zasłoniętą, na głowie futrzaną czapkę i specjalne okulary chroniące oczy przed promieniami słonecznymi i oślepiającym, białym blaskiem śniegu. Zaprzęg gwałtownie zatrzymał się przed chatką powodując małą zamieć śnieżną. Mężczyzna zszedł z sań i zaczął odpinać psy.

- Głodne jesteście co? Zaraz wam coś naszykuję. - podszedł do pierwszego psa i klęknął przed nim. - Diefenbaker, przyjacielu, posunąłeś się w latach. Chyba czas, żebyś przeszedł na emeryturę, staruszku. - mężczyzna otworzył drzwi starej szopy, psy weszły za nim. W rogu stał ogromny wór psiej karmy, beczka suszonego mięsa i duże psie miski ze stali nierdzewnej. Mężczyzna napełnił każdą z misek po brzegi suchą karmą, na wierzch położył po kawałku suszonego mięsa i rozłożył na ziemi. Psy rzuciły się na jedzenie, prawie zjadając swoje miski. Były bardzo głodne.

Wziął siekierę, wyszedł z szopy i udał się w kierunku lasu. Diefenbaker odprowadził go wzrokiem po czym wrócił do swojej miski. Po kilku minutach mężczyzna wrócił, ciągnąc za sobą dużego świerka. Na dużym pniu stojącym za szopą porąbał go na kawałki i zaniósł drwa w kierunku chaty. Stopą odgarnął nieco śniegu z ganku i otworzył skrzypiące drzwi. W środku panował mrok, małe okienka były zabite deskami. Chatka była skromna. Był tam stół, jakiś kredens, krzesło, łóżko i coś na kształt szafy. Na stole stało zakurzone radio. Wszystko było zakurzone. Był tam też niewielki kufer z pamiątkami po ojcu i osobistymi rzeczami. Na środku leżała skóra karibu.

- Nie ma jak w domu. - westchnął mężczyzna i podszedł do kominka. Jedna z desek na podłodze zajęczała pod jego ciężarem. Zdjął rękawice, ułożył drewno w kominku i podpalił. Chuchnął w zmarznięte dłonie. - Diefenbaker! - zawołał. - Dief! - nie przyszedł. Przecież był głuchy. Mężczyzna poszedł do szopy. Psy już zjadły, pozwijały się w kulki i spały, były wykończone. Ale Dief siedział na zewnątrz wpatrzony w las. - A, tu jesteś. Chodź do domu, napaliłem w kominku.

Wilk, utykając, skierował się za przyjacielem. W chacie ułożył się na dywaniku przed kominkiem. Mężczyzna zdjął futrzaną kurtkę, buty i czapkę i położył je do szafy. W środku wisiał czerwony mundur. Na pagonach widniało odznaczenie kaprala. Zamknął szafę i położył się na łóżku. Ogień z kominka oświetlił jego twarz. W jego błękitnych oczach dalej był ten tajemniczy, magnetyczny blask... To nie mógł być nikt inny, jak tylko Benton Fraser...

 

Tymczasem w Chicago, w jednym z domów dziecka rozmawiały dwie dziewczyny. Młodsza płakała, a starsza ją przytulała.

- Nie płacz Alex, wszystko będzie dobrze. - powiedziała starsza.

- Nie chcę tu być bez ciebie!

- Zrozum, jestem pełnoletnia, nie mogę dłużej mieszkać w domu dziecka. Tony załatwił mi pracę w klubie jako kelnerka. Znajdę mieszkanie i zabiorę cię do siebie najszybciej, jak to będzie możliwe.

- A gdzie będziesz mieszkać dopóki nie znajdziesz mieszkania?

- W tym klubie na zapleczu jest kanciapa z łazienką. Szef mi ją udostępni, dopóki nie znajdę jakiegoś konta. Tu masz wizytówkę klubu i telefon. Możesz dzwonić o każdej porze dnia i nocy. No już się nie marz, jesteś dużą dziewczynką. Mam coś dla ciebie. - dziewczyna dała jej jakąś książkę. - Masz tu jeszcze 100 dolców, przyda ci się.

- Skąd masz pieniądze Kat?

- Tony mi dał.

- Nie lubię go. To stary dziad!

- Wiem Alex. Ale on mi pomoże. A ja pomogę tobie.

- Hej Kat! Uważaj na siebie.

- Wpadnę w przyszłym tygodniu. Trzymaj się mała.

Starsza dziewczyna wzięła walizkę i wyszła w pokoju, a młodsza rzuciła się na łóżko, powstrzymując łzy. Patrzyła na zdjęcia koni wiszące nad jej łóżkiem. Po chwili wyciągnęła pamiętnik i napisała: "Wszyscy mnie zostawili. Najpierw ojciec, nawet go nie poznałam. Później mama, a teraz Kat, moja najlepsza przyjaciółka i najbliższa osoba..."

 

Ben właśnie gotował ryż w swojej chacie, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Otworzył, a jego oczom ukazała się znajoma twarz...

- Cześć Fraser!

- Witaj Stan.

- Dawno cię tu nie było.

- Prowadziłem śledztwo. Trochę zeszło. Ryżu?

- Nie dziękuję. - ich rozmowę przerwał cichy skowyt Diefa. Ben pogłaskał go.

- Co mu się stało? - spytał Stan.

- Podejrzewam, że dokucza mu reumatyzm. Szybko postępuje, Diefenbaker ma coraz większe trudności z poruszaniem się. - Ben zaczął smarować mu łapy jakąś maścią. - To łagodzi ból.

- Ma już swoje lata, jak na wilka. Chyba czas, żeby przeszedł na zasłużoną emeryturę.

- Wiesz Stan, ostatnio się zastanawiałem, czy ja też nie powinienem odejść na emeryturę. Jestem już zmęczony.

- Fraser! Odbiło ci? Jesteś w kwiecie wieku! Chociaż przyznam, że brakuje ci towarzystwa, większość czasu spędzasz samotnie w tej głuszy i, jakby ci to powiedzieć... trochę... jakby...

- Nie narzekam na brak towarzystwa. - przerwał Ben. - Mam Diefa, czasem odwiedzi mnie Maggie, raz w miesiącu jadę do miasteczka po zakupy, rozmawiam też z innymi funkcjonariuszami przez radio. No i jesteś ty. A ta, jak to nazwałeś, "głusza" to mój dom. Nie ma nic piękniejszego, niż patrzeć w niebo usiane milionami gwiazd w mroźną noc, albo pędzić przez śnieżne pustkowie zaprzęgiem.

- Jednak większość czasu spędzasz ścigając przestępców. Psim zaprzęgiem.

- Dlatego potrzebuję trochę odpoczynku. Chciałbym wyremontować chatę.

- Pomogę ci. Jeśli chcesz.

- Stan, doceniam twoją chęć pomocy ale masz swoje obowiązki, jesteś szeryfem. - Ben podrapał się w czoło.

- Taa, w miasteczku, gdzie najgorszym przestępstwem jest splunięcie na chodnik. Wracając do psich zaprzęgów. Czemu nie masz skutera śnieżnego? Wszyscy już mają.

- Nie ufam technice, jest zbyt zawodna.

- Skutery się praktycznie nie psują. Lejesz paliwo i jedziesz. Są o wiele szybsze niż zaprzęg. Nawet przestępcy ich używają. - argumentował Stan.

- Zaprzęg się nigdy nie popsuje, jeśli dbasz o psy i dobrze je karmisz.

- Daj spokój Fraser! - zirytował się Stan. - Mówisz tak bo po prostu nie miałeś okazji poszaleć na skuterze. Chodź, pokażę ci coś. - Stan wyprowadził Bena na zewnątrz. Stał tam nowiuteńki, czarny skuter śnieżny. - To dla ciebie! - zakomunikował tryumfalnie Stan.

- Dziękuję, ale nie musiałeś...

- Przestań Fraser. To prezent... z ... wdzięczności... dla mojego najlepszego przyjaciela. - Stan cedził każde słowo. - Za to, że przez tyle lat się ze mną użerasz i nie masz mnie dosyć.

- Cóż... - Ben podrapał się w ucho nieco zakłopotany - Szczerze mówiąc, czasami mam cię dosyć.

- Ty też czasem działasz mi na nerwy. - uśmiechnął się Stan. - Jeszcze jedno. Wiem, że pewnie nie wsiądziesz na to cacko bez kasku, więc przyniosłem też kask. W sumie to dwa, jakbyś chciał kogoś przewieźć.

- Dziękuję uprzejmie Stan.

- To ja będę leciał. Jak będziesz chciał pogadać, spotkać się, albo, żebym pomógł ci przy chacie, albo coś tam, jestem na radio. Trzymaj się stary. - Stan klepnął przyjaciela po ramieniu.

- Do zobaczenia Stan. - Ben odprowadzał wzrokiem przyjaciela. Ten, przeszedłszy kilka kroków odwrócił się.

- Hej Fraser! Uważaj na siebie! - krzyknął. Ben pomachał. Był mile zaskoczony prezentem od Stana.

 

Chicago. Zaplecze klubu. Znajdowało się tam kilkoro nieprzyjemnych z wyglądu facetów. Jeden z nich porcjował biały proszek do małych woreczków i szczelnie zamykał. Była tam też Kat, starsza dziewczyna z domu dziecka. Była pobita, miała podarte ubranie.

- Połykaj to!! - ryczał jeden z mężczyzn, wpychając jej do ust woreczek z białym proszkiem. Dziewczyna się opierała. Mężczyzna uderzył ją tak mocno, że połamało się krzesło, na którym siedziała. - Nie chcesz współpracować? No to patrz suko!! - zdarł z niej resztki ubrania i brutalnie zgwałcił. Jego koledzy również się przyłączyli. - Przyzwyczaj się szmato! Tam, gdzie spędzisz resztę swojego krótkiego życia będzie to codziennie! - darł się jej do ucha. Dziewczyna była przerażona, płakała. W końcu pękła i zaczęła łykać woreczki z białym proszkiem.

 

Wieczorem Ben leżał w łóżku i czytał dzienniki ojca przy lampie naftowej. Diefenbaker leżał na swoim kocu przed kominkiem. Ostatnio spędzał tam większość czasu. Ciepło i maść Bena dawała mu drobną ulgę w bólu. W pewnym momencie podniósł łeb, spojrzał na swojego przyjaciela i cicho zaskomlał.

- O co chodzi Diefenbaker? Chcesz spać dziś w łóżku? Dobrze, pomogę ci. - Ben podniósł Diefa, położył go na łóżku i przykrył. - Ja mogę spać na podłodze. - rozłożył śpiwór i wrócił do lektury. Diefenbaker znów cicho zaskomlał. - Co się stało Dief? Niewygodnie ci? - W spojrzeniu wilka było coś dziwnego. - Chcesz, żebym spał dziś z tobą? Dobrze, tylko ten jeden raz. Jakoś wytrzymam twoje chrapanie. I rano nie narzekaj, że się nie wyspałeś. - Ben położył się koło przyjaciela. Ten wtulił pysk w jego dłoń tak mocno, jak jeszcze nigdy i wlepił w niego ślepia. - Naprawdę dziwnie się zachowujesz. Nigdy nie byłeś taki wylewny. - Ben zaczął go delikatnie głaskać po łbie. Wtedy zobaczył, że oczy Diefa gasną, że wydaje się płakać... Ben przytulił go mocniej, głaskał i walczył z własnymi łzami. - Diefenbaker... - wyszeptał. Wilk nie zareagował. Ben ukląkł przy łóżku, przyłożył ucho do jego klatki piersiowej i usłyszał ostatnie uderzenie wilczego serca. - Diefenbaker... wyszeptał po raz drugi, chcąc jakby wyrwać przyjaciela ze snu. Wtedy głuchą ciszę rozerwał krzyk rozpaczy, który echem poniósł się bardzo daleko.

Gdy rano się obudził, dalej klęczał przy łóżku. Całą noc był w tej pozycji. Pod palcami czuł miękką sierść. Ben nie otwierał oczu, chcąc jakby odwlec obraz, który mu się ukaże, gdy je otworzy, mając chociaż cień nadziei, że to był tylko zły sen. A jednak nie. Bezwładne psie ciało leżało na jego łóżku. Ben poszedł do szopy, wziął kilof i nieopodal zaczął kopać. Kosztowało go to dużo wysiłku ponieważ ziemia była zmarznięta. Jednak żal i gniew dodawały mu sił. Musiał kopać głęboko, żeby do ciała nie dostały się drapieżniki. Wspominał swoje życie z Diefem, czuł, jakby miał go od zawsze. Czasem go irytował, ale tak naprawdę to był jedyny przyjaciel, który nigdy nie powiedział o nim złego słowa, nie skarżył się, nie narzekał, nie marudził. Ben mógł powiedzieć mu absolutnie wszystko i miał pewność, że zostanie to między nimi. Diefenbaker nigdy go nie zawiódł, nie zdradził i zawsze był gotów dać pomocną łapę... A teraz odszedł... ktoś tak kochany, potrzebny i niezastąpiony... Gdy skończył kopać, zawinął ciało Diefa w jego ulubiony koc i zakopał. Na wierzchu ułożył stos kamieni i przymocował tabliczkę, na której wyrył kilka prostych słów: "Diefenbaker. Najwierniejszy przyjaciel". Nie był w stanie napisać nic więcej...

 

W chicagowskim domu dziecka mała Alex podeszła do automatu telefonicznego, wyciągnęła numer, który dała jej Kat i zadzwoniła.

- Dzień dobry. Czy mogę poprosić Kat? To może jest na zapleczu? Jak to nie pracuje? Dziękuję uprzejmie. - Alex odłożyła słuchawkę. Była zdziwiona. Skierowała się w stronę gabinetu dyrektorki. Drzwi były uchylone. Alex słyszała część rozmowy między dyrektorką i tym samym mężczyzną, który zgwałcił Kat.

- Masz?  - spytała dyrektorka.

- Umawialiśmy się. Dopiero jak dziewczyna będzie na miejscu. Stawiała trochę oporu ale w końcu pękła. Chcę jej osobiście przypilnować, więc przechowaj to przez jakiś czas. - mężczyzna dał kobiecie charakterystyczny klucz, który ona schowała do szuflady biurka. Zaczęli się namiętnie całować. W tym momencie Alex zapukała do drzwi.

- Bardzo przepraszam, czy nie ma pani jakiś wieści od Kat? Miała mnie odwiedzić i nie przyszła.

- Niestety nie mam. Ale nie martw się, pewnie lada dzień cię odwiedzi. - odparła nieco zakłopotana dyrektorka.

- Dziękuję uprzejmie. - Alex skierowała się do swojego pokoju. Spakowała plecak, włożyła go pod łóżko i poszła na 27 posterunek policji. - Przepraszam, komu mogę zgłosić zaginięcie? - zapytała pierwszego napotkanego policjanta. On wskazał innego. - Dziękuję uprzejmie.- podeszła do wskazanego policjanta. - Dzień dobry. Chciałabym zgłosić zaginięcie. - policjant spojrzał na małą dziewczynkę o przenikliwym spojrzeniu i tajemniczym blasku wypływającym z dużych, niebieskich oczu. Miała ciemne włosy ostrzyżone jak u chłopaka, a na rumianej buzi malował się poważny wyraz.

- Dobrze, kto ci zaginął? Kotek? Piesek? - zapytał policjant.

- Nie. Przyjaciółka. Kathrene Craig.

- Ile ma lat?

- 18.

- A ty dziewczynko to w ogóle skąd jesteś i gdzie są twoi rodzice?

- Nazywam się Alexandra Fraser, mam 13 lat a moi rodzice nie żyją. Mieszkam w domu dziecka.

- Posłuchaj mała. Wróć teraz do siebie i czekaj na przyjaciółkę. Na pewno nic jej nie jest. - powiedział policjant z drwiną.

- Chcę rozmawiać z komendantem. - odparła Alex. Policjant się nieco zdziwił i zaprowadził ją do porucznika Welsha.

- Panie poruczniku, ta mała chce z panem rozmawiać.

- O co chodzi dziecko? - zapytał Welsh. Mała gwałtownie przekrzywiła głowę, aż chrupnęły jej kości.

- Nazywam się Alexandra Fraser i chciałabym zgłosić zaginięcie przyjaciółki.

- Fraser przez "i"?

- Nie. F-R-A-S-E-R. - przeliterowała swoje nazwisko dziewczynka.

- Dobrze, jeden z policjantów przyjmie zgłoszenie. Ale poszukiwania możemy rozpocząć dopiero po 48 godzinach. Więc jeśli do tego czasu twoja przyjaciółka się odnajdzie, daj nam znać.

- Dziękuję uprzejmie. - po złożeniu zeznań dziewczynka udała się do klubu, w którym miała pracować Kat. Jednak po drodze jej uwagę przykuł szyld z napisem "Agencja detektywistyczna Ray Vecchio". Weszła do środka. Za biurkiem siedział dobrze ubrany, elegancki mężczyzna ze sporą łysiną. - Pan jest detektywem? - zapytała Alex.

- Tak, jestem. A co cię do mnie sprowadza?

- Potrzebuję pańskiej pomocy. Chodzi o zaginięcie mojej przyjaciółki. Byłam już na policji ale  zaczną jej szukać dopiero po 48 godzinach. A ja mam złe przeczucia. Po prostu ona nigdy mnie nie zawiodła. Boję się, że coś się jej stało. Mam co prawda tylko 100 dolarów ale bardzo bym chciała, żeby pan ją odnalazł. - dobroduszny detektyw patrzył przez chwilę na dziewczynkę i banknot w jej małej dłoni.

- Pieniądze nie grają roli. - powiedział. - Zajmę się tym. Tylko musisz mi wszystko opowiedzieć. - Alex powiedziała mu wszystko co wie na dany temat. Później postanowiła jeszcze zajrzeć do klubu. Przed wejściem stał ogromny ochroniarz. Przynajmniej z punktu widzenia Alex był ogromny.

- Przepraszam pana. Czy zna pan Kat? Miała tu pracować jako kelnerka.

- Zapewniam cię mała, że nikt taki tu nie pracuje. Zmykaj stąd, to nie miejsce dla ciebie. - zbył ja ochroniarz. Alex odeszła. Po drodze minęła ciemną alejkę wiodącą za klub. Skręciła w nią. Stało tam parę koszy na śmieci wypełnionych po brzegi. Serce waliło jej jak szalone, oddech był płytki, urywany. Jej duże, błękitne oczy lśniły tajemniczym blaskiem. Po chwili doszła to blaszanych drzwi zaplecza klubu. Były zamknięte. Jednak coś zwróciło jej uwagę. Przechyliła nieco głowę i przyjrzała się zamkowi. Był charakterystyczny, zupełnie jak ten...

- Klucz. - wyszeptała i wróciła do domu dziecka. Był już wieczór gdy zakradła się do gabinetu dyrektorki i zaczęła gorączkowo szperać w szufladach biurka. W końcu znalazła klucz. Schowała go do kieszeni i poszła do swojego pokoju. Tam wyciągnęła spod łóżka plecak, sprawdziła, czy wszystko ma, założyła go i wyszła przez okno. Skierowała się wprost do klubu. Klucz pasował do blaszanych drzwi zaplecza. Weszła do środka. Było ciemno. Bała się, ale chęć odnalezienia przyjaciółki była silniejsza niż strach. Wyciągnęła z plecaka latarkę i zapaliła ją. Jej wzrok przykuła plama na podłodze. To była krew. Chusteczką przetarła po plamie i włożyła ją do foliowego woreczka. Następnie skierowała się do stołu. Leżały na nim pakunki z białym proszkiem. Jeden był otwarty. Spróbowała zawartości ale się skrzywiła i zaraz wypluła. Nie wiedziała co to może być, nigdy niczego takiego nie próbowała. Coś jej jednak mówiło, że to ważne więc przesypała trochę   do woreczka, zamknęła szczelnie i schowała do plecaka.  Na stole leżała też mapa Kanady z zaznaczonym punktem. Spisała również współrzędne punktu zaznaczonego na mapie. Nagle jej czuły słuch wykrył, że przed klubem gwałtownie zatrzymał się jakiś samochód, z którego wysiadło kilku nieprzyjemnych gości i skierowało się w stronę zaplecza. Alex szybko wyszła na zewnątrz, zamknęła drzwi na klucz i schowała się za stertą śmieci. Słyszała rozmowę tych facetów jak się zbliżali.

- Transfer jest już w drodze. 3 dziewczyny, 3 miliony. Prosta kalkulacja.

- Za jakieś 24 godziny transfer będzie na miejscu a wtedy dostaniemy naszą działkę.

- Mam nadzieję, że wszystko będzie zgodnie z planem.

- Daj spokój stary, sam szef ich pilnuje. On nigdy nic nie spartaczył. - w tym momencie bandyci minęli kryjówkę Alex a ona rzuciła się do ucieczki. Była bardzo szybka. - Łapcie ją! - bandyci puścili się w pogoń. Ale gdy dobiegli do głównej ulicy dziewczynka zniknęła, jakby rozpłynęła się w powietrzu. Nigdzie jej nie było. - Kurwa mać!

- To była ta gówniara z bidula.

- Musimy ją odnaleźć. Może nam sprawić kłopoty.

 

Po śmierci Diefenbakera Ben nie mógł sobie znaleźć miejsca. Na siłę szukał zajęcia, żeby choć na chwilę uspokoić potok myśli i uczuć, który szalał w jego głowie. Próbował remontować chatę, rąbał drewno, przechadzał się po okolicy, ale wszystko, czego się dotknął przypominało mu Diefenbakera. Był kompletnie rozbity. Wtedy znów odwiedził go Stan.

- Cześć Fraser. Słyszałem o Diefie. Bardzo mi przykro. - Ben spuścił głowę.

- Wejdź.

- Tak sobie pomyślałem... bo nie powinieneś być teraz sam... mogę posiedzieć z tobą parę dni. - zaproponował Stan. - Jeśli chcesz oczywiście. - na chwilę zapadła cisza. Ben podrapał się w ucho.

- Dziękuję uprzejmie Stan. - powiedział przyciszonym głosem. Wieczorem szykowali się do snu.

- Wezmę podłogę. - zakomunikował Stan.

- Nie Stan. Jesteś moim gościem. Weź łóżko. Ja chętnie prześpię się na podłodze. - odparł Ben rozkładając śpiwór na podłodze. Po chwili podszedł do szafy wyciągnął dodatkowy koc i położył go na łóżku. - Zapowiada się zimna noc. To na wypadek jakbyś zmarzł.

- Dzięki Fraser. - powiedział Stan. Na dłuższą chwilę znów zapadła cisza. - Fraser?

- Tak?

- Mogę zadać ci osobiste pytanie?

- Zależy jak bardzo osobiste. - Ben nieco się zmieszał.

- Czy miewasz czasem... no wiesz... takie... fantazje?

- Masz na myśli marzenia? - spytał Ben.

- Nie. Chodzi mi o takie fantazje erotyczne.

- Nie. - Ben szybko zgasił Stana. Ten jednak nie odpuszczał.

- Chodzi mi o konkretny rodzaj fantazji erotycznych. Wiesz... między dwoma facetami... - w tym momencie Ben usiadł na swoim śpiworze i przekrzywił głowę, aż strzyknęło mu w szyi.

- Masz na myśli homoseksualizm? - spytał. - Osobiście uważam, że to zboczenie seksualne.

- A ja kiedyś miałem. O mnie i o tobie... - Ben patrzył się na Stana z tępym wyrazem twarzy, jakby słyszał jakiś obcy język. Ta mina go zgasiła. - Nieważne.

- To tylko fantazje. - skwitował Ben. - Dobranoc Stan.

- Dobranoc Fraser. - zasnęli. Jednak w środku nocy Stan się obudził. Telepał się z zimna. - Hej Fraser, śpisz? - zapytał.

- Nie. - usłyszał głos z drugiego konta chaty.

- Zimno mi. - powiedział Stan.

- Wygasło w kominku. Mogę pójść po drewno i napalić. - zaoferował Ben.

- Nie idź. Na dworze pewnie jest lodowato. Ale jeśli położysz się koło mnie to obojgu nam będzie cieplej. - Ben poczuł się nieco zakłopotany.

- Dobrze, KOŁO ciebie. - podkreślił i ostrożnie wsunął się do łóżka, jakby nie chcąc dotknąć ciała Stana. Ten przez chwilę popatrzył na przyjaciela i roześmiał się. - Co w tym śmiesznego?

- Śmiesznie wyglądasz. Masz coś we włosach. Poczekaj, wyciągnę. - Stan wplótł swoje palce w krótkie, ciemne włosy Bena.

- Co to było? - spytał Ben.

- Jakiś paproch. - głos Stana był inny, niższy, spokojniejszy, cichy. Jego palce delikatnie masowały skórę na głowie Bena. Ten czuł na swojej szyi gorący oddech przyjaciela. Odwrócił głowę w jego stronę. Nawet jego twarz była jakaś inna...

- Co... co ty robisz?  - wycedził zaskoczony Ben. Twarz Stana była tak blisko jego twarzy, jak jeszcze nigdy dotąd. Usta Bena drgnęły i dotknęły ust Stana. Były miękkie, gorące, przyjemne, a jego oczy błyszczały ja dwie pochodnie... Stan poczuł jak jego usta wypełniają się wilgotnym, zwinnym językiem Bena. Odwzajemnił mu ten gest. Ben przeniósł swoje usta na jego ucho i zabawiał się nim tak delikatnie, że krew w żyłach Stana zaczęła buzować. Nie wiedział, że takie rzeczy można robić ze zwykłym uchem! Zaczął pośpiesznie rozpinać koszulę Bena, aż jego oczom ukazał się gładki tors i brzuch. Był smukły, wysportowany ale nie tak umięśniony ja ciało Stana. Rozkoszował się tym widokiem, a po chwili zaczął naśladować ruchy Bena. Dłonią pieścił jego tors dokładnie tak samo, jak Ben jego ucho. Krew buzowała hormonami, w powietrzu czuć było podniecenie, wszystkie ich zakończenia nerwowe domagały się rozkoszy. Ben opuszkami palców, delikatnie przebiegał plecy Stana. Najpierw kark, później ramiona, wzdłuż kręgosłupa w dół do pośladków, jakby chciał zbadać każdy zakamarek jego ciała. Zacisnął dłonie na jego pośladkach. Doprowadzało to Stana do szaleństwa. Jęknął. Nie mógł już dłużej wytrzymać.

- Pragnę cię... - wyszeptał i jego dłoń zawędrowała niżej. Poczuł jak w jego dłoni rośnie aksamitna i gładka męskość Bena. Był gotowy do dalszej części, a każdy najmniejszy mięsień jego ciała był napięty jak cięciwa łuku przygotowanego do strzału. Gorączkowo zaczęli się wzajemnie rozbierać z resztek ubrań.

- Naprawdę tego chcesz? - zapytał cicho Ben, z lekkim wahaniem. Jego głos był inny, niski, zachrypnięty.

- Chcę... - po chwili kochali się tak namiętnie, jak jeszcze nigdy w życiu. Wokół nich unosił się zapach testosteronu, rozkoszy i spermy. Napawali się swoim widokiem, reakcją swoich ciał a z ich gardeł wydobywały się odgłosy szczytowania. Żaden z nich nigdy jeszcze nie przeżył czegoś takiego z kobietą. To był prawdziwy wulkan uniesienia. A gdy już było po wszystkim, przytulili się mocno do siebie nawzajem. Porozumiewali się bez słów, ich twarze mówiły wszystko. I chociaż spływały po nich strużki potu, widać na nich było przyjemność, wdzięczność, miłość i zaufanie. Oboje byli bardzo zmęczeni, więc zasnęli tak przytuleni do siebie.

 

Ben obudził się wczesnym rankiem. Zanim jeszcze otworzył oczy, przypomniało mu się to, co działo się w nocy.

- O jejciu. - westchnął nieco przerażony. Szybko otworzył oczy i spostrzegł, że spał w śpiworze na podłodze. Był ubrany. Podniósł się i z lekką dezorientacją rozglądał się po chacie. Na drugim końcu, pod oknem, w jego łóżku spał Stan. Ben podszedł bliżej i spostrzegł, że Stan także jest ubrany i zawinięty w dodatkowy koc jak w kokon. Był zdezorientowany, przez chwilę szukał czegoś, żeby się zająć ale sam nie wiedział czy to, co przeżył w nocy było tylko snem czy jawą.

- Co się tak miotasz o poranku? - spod koca dobiegł zaspany głos. Stan zaczął się wygrzebywać z betów, jak niedźwiedź z nory, wybudzony z zimowego snu.

- Dobrze... spałeś? - spytał nieśmiało Ben.

- Powiem ci, że nadzwyczaj dobrze. Już nie pamiętam kiedy tak dobrze spałem. - Stan spojrzał na przyjaciela. Ten miał dziwny, nieco skrzywiony wyraz twarzy, a jego duże oczy były wlepione w Stana. - Co się tak krzywisz? Ducha zobaczyłeś? - zapytał z lekką drwiną.

- Nie. Ciebie. - wypalił bez namysłu Ben. Stan przez chwilę patrzył na niego z lekkim niedowierzaniem.

- Zjemy jakieś śniadanie czy będziemy tak się na siebie gapić? - to pytanie jakby wyrwało Bena z letargu.

- Ah, śniadanie. Tak. Już. Chwileczkę. - Ben szybko coś przyrządził i zrobił kawę. Stan zabrał się za pałaszowanie ale Ben tylko dłubał widelcem w talerzu.

- Co jest stary? - spytał Stan z pełnymi ustami, podnosząc głowę znad posiłku.

- Stan czy ty... czy ja... czy my... w nocy... - bełkotał Ben. Wyraźnie był zakłopotany i poddenerwowany.

- Fraser nie używaj przy mnie tej eskimoskiej paplaniny bo nic nie rozumiem. Wyrażaj się jaśniej.

- Nie było pytania. - skwitował Ben, spuścił głowę i zaprał się za jedzenie. - Smacznego. - wycedził. Niezręczna cisza trwała dłuższą chwilę, aż przerwało ją skrzeczenie radia Bena.

- Kapralu Fraser, zgłoś się! - Ben natychmiast usiadł przy radiu.

- Tu Fraser! - zakomunikował.

- Kapralu mamy zgłoszenie o zaginionej młodej turystce, prawdopodobnie wystraszyła się niedźwiedzia. Nazywa się Kathrene Craig, ma 18 lat, długie blond włosy. Nie ma przy sobie zapasów, mapy ani ciepłych ubrań. Podaję współrzędne... - Ben zapisał cyfry na kartce.

- Przyjąłem. Bez odbioru. - błyskawicznie ubrał ciepłe rzeczy, spakował plecak i to, co najpotrzebniejsze. - Stan, jak będziesz wychodził, zamknij proszę dobrze drzwi. Nie chcę, żeby lisy splądrowały moje zapasy. - Ben wyleciał z chaty jakby się co najmniej paliło. Stan podszedł do okna i zobaczył, jak Ben znika psim zaprzęgiem.

- Na razie Fraser. - wymamrotał. Po jakimś czasie Ben dojechał na wskazane miejsce. Nie padał śnieg, ale wiał zimny wiatr z północy. Podszedł do zagajnika nieopodal. Były tam ślady sportowych butów, ale nigdzie nie było śladów niedźwiedzia. Jednak na wszelki wypadek wziął strzelbę i poszedł po śladach. Sportowe buty z pewnością nie były odpowiednie na taką pogodę. Ze śladów wywnioskował, że to młoda kobieta. Ślady były nieco pociągłe, co mogło wskazywać na wyczerpanie i osłabienie. Ben musiał szybko ją znaleźć. Po jakimś czasie jego bystre oczy wypatrzyły coś leżącego na śniegu. Podbiegł. To była młoda kobieta o długich blond włosach. Na pierwszy rzut oka widać było na jej twarzy ślady pobicia. Ben sprawdził tętno. Była skrajnie wyczerpana, ale żyła. Miała sine usta, a jej oddech był krótki, urywany. Okrył ją swoją kurtką, wziął na ręce i zaniósł do sań. Tam przykrył ją czym się dało i pędem ruszył w kierunku swojej chaty. Stana już nie było. Położył dziewczynę na łóżku i szybko napalił w kominku, żeby ją rozgrzać. Zdjął z niej przemoczone ubranie i otulił ciepłymi kocami. Położył ją bliżej kominka, trzymając jej głowę w swoich ramionach.

- Alexandra. - dziewczyna majaczyła. - Alexandra. - Ben nachylił się nad nią, żeby usłyszeć co mówi. - Pomóż Alex. - błagała na wpół przytomna dziewczyna. Po chwili przestała oddychać. Ben podjął próbę reanimacji, ale bezskutecznie.

 

Do drzwi Bena ktoś zapukał. To był znów Stan. W ręku trzymał jakieś papiery.

- Mam to o co prosiłeś na temat tej dziewczyny. - zakomunikował Stan rozkładając papiery na stole.- Same ciekawostki. Po pierwsze: wychowała się w domu dziecka w Chicago. Przed śmiercią opuściła jednak bidul ponieważ była pełnoletnia.

- Co mogła robić w Kanadzie, sama, na takim pustkowiu? - zastanawiał się głośno Ben. - Jaka była przyczyna śmierci?

- Została pobita, miała hipotermię, ale nie to ją zabiło. Przed śmiercią została brutalnie zgwałcona. Niestety nie było śladów dna, sprawca pewnie używał prezerwatywy. Ale to jeszcze nie wszystko. Przedawkowała czystą heroinę. I to ją zabiło.

- Jakim cudem dziewczynę z domu dziecka stać było na czystą heroinę?

- Ona była body stufferem. W żołądku pękł jej woreczek z towarem. Prawdopodobnie przemycała to przez granicę. - Ben przez chwilę przeglądał akta.

- Hmm... - mruknął.

- Znowu to robisz Fraser. - powiedział Stan.

- Robię co?

- No to twoje "hmm". Robisz tak za każdym razem, gdy znajdziesz coś ciekawego. A później twierdzisz, że to nic nie znaczy.

- Tuż przed śmiercią Kathrene poprosiła mnie, żebym pomógł Alex. Zapewne ją znała. Musimy odnaleźć Alex, wtedy też dowiemy się, co tak naprawdę stało się z tą dziewczyną. - Ben cierpliwie tłumaczył. Po chwili podszedł do szafy i popatrzył na czerwony mundur.

- Co zrobimy? - zapytał Stan.

- Jedziemy do Chicago.

 

Gdy tylko wysiedli na lotnisku w Chicago twarz Stana wyszczerzyła się od ucha do ucha.

- Co się stało z twoją twarzą? - spytał Ben.

- Jestem w domu Fraser. - odparł Stan. - Po 10 latach mogę wreszcie odetchnąć pełną piersią. - Ben rozejrzał się uważnie po panoramie miasta.

- Tu nie ma czym oddychać. - stwierdził.

- Przestań marudzić. Czas wrócić na stare śmieci. Jedziemy na 27 posterunek. - wsiedli do taksówki

i pojechali. Na posterunku same nowe twarze. Tylko stary, poczciwy porucznik Welsh został na swoim miejscu. Ben i Stan weszli do jego gabinetu, a ten nie mógł ukryć zdziwienia.

- Kowalski? Konstabl Fraser? Co wy tu robicie? - pytał kompletnie zaskoczony ich widokiem.

- On jest kapralem. - wyszeptał Stan.

- Ah, więc nasz stary znajomy czerwony koleżka awansował. Gratuluję kapralu. - Welsh uścisnął Benowi dłoń.

- Tak jest. Dziękuję uprzejmie. Ale to teraz nie jest istotne.

- Więc co was sprowadza na stare śmieci?

- Przybyliśmy do Chicago tropem zabójców młodej kobiety i z powodów, które nie wymagają teraz wyjaśnienia, szukamy Alexandry. - Ben wytłumaczył nieco pokrętnie.

- Proszę pozwolić, że ja to wyjaśnię. - powiedział Stan i zaczął całą opowieść.

- Kathrene Craig mówisz? - zapytał Welsh. - Mieliśmy zgłoszenie zaginięcia tej dziewczyny.

- Kto zgłosił? - zapytał Ben.

- Jakiś dzieciak. Miał nazwisko podobne do twojego. - porucznik wskazał na Bena -  Ale nie braliśmy tego na poważnie bo nikt inny nic nie zgłosił. Ale detektyw Vecchio się tym zajął.

- Ray Vecchio? - zapytał znów Ben.

- Tak. Jakiś czas temu wrócił do Chicago i otworzył własne biuro detektywistyczne. Zadzwonię po niego. - zaproponował Welsh biorąc do ręki komórkę. - Detektywie na posterunku czekają na ciebie goście.

Gdy detektyw zobaczył Bena nie posiadał się z radości.

- Hej Benny! Jak dobrze cię widzieć! - uściskali się serdecznie.

- Hej Benny bo zaraz się porzygam od tych czułości. - mamrotał Stan. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi.

- Mi tez bardzo miło cię widzieć Ray. - powiedział ucieszony Ben.

- Nic się nie zmieniłeś stary, świetnie wyglądasz, zupełnie jak 10 lat temu.

- Za to na tobie widać ząb czasu. - stwierdził Ben, jak zawsze szczery. Rzeczywiście, Ray się postarzał i wyłysiał. Trochę też przytył. - Jak to się stało, że wróciłeś do Chicago?

- Nie mogłem się dogadać ze Stellą. Więc zostawiłem jej tą kręgielnię, wróciłem do Chicago i otworzyłem biuro detektywistyczne. Pomagam też Francesce w opiece nad jej dziećmi. Ale co ty tu robisz? - Ben opowiedział Rayowi historię, która przywiała go do Chicago. Stan z nutką zazdrości patrzył, jak dawni przyjaciele nawijają sobie w najlepsze, kompletnie go olewając. Ray natomiast opowiedział Benowi co wie na temat tej sprawy.

- Musimy znaleźć Alexandrę Fraser. - stwierdził Ben.

- To jakaś twoja rodzina? - zapytał Ray.

- A co jednemu psu Burek? - bąknął obrażony Stan.

- Nie Ray, nie przypominam sobie, żeby w mojej rodzinie był ktoś w tym wieku. - powiedział Ben po chwili zastanowienia.

- Więc co robimy? - zapytał Ray.

- Musimy sprawdzić wszystkie sierocińce w Chicago. - powiedział Ben i udali się w kierunku wyjścia.

- A ja co mam robić? - zapytał Stan. Jednak oni nawet się nie odwrócili. - Pięknie. Poszedłem w odstawkę.

- Wybierz się do klubu Hueya i Deweya. - zaproponował Welsh.

- Dalej mają tą knajpę?

- To jeden z najlepszych lokali w mieście.

Tymczasem Ray i Ben wyszli na parking i wsiedli do zielonego Buicka Riviery z 1971.

- Jak za starych dobrych czasów. - westchnął Ben.

- A gdzie Diefenbaker? - zapytał Ray. Ben spuścił głowę.

- Zdechł. Był już stary. - westchnął. Ray poklepał go po ramieniu i ruszyli w miasto.

Jeździli od jednego domu dziecka do drugiego, jednak nikt nie znał Alexandry Fraser. Został ostatni. Zapukali do gabinetu dyrekcji. Po usłyszeniu zaproszenia Ben otworzył drzwi Rayowi.

- Słucham? - zapytała dyrektorka zdziwiona widokiem niecodziennych gości.

- Dzień dobry. Nazywam się kapral Benton Fraser z Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej. - zaczął wyjaśnienia Ben.

- Konny? Tu w Chicago? - spytała dyrektorka.

- Może ja to wyjaśnię. - zaproponował Ray. - Prywatny detektyw Ray Vecchio. Szukamy pewnej dziewczynki, Alexandry Fraser.

- Alexandra Fraser. - myślała głośno dyrektorka. - Tak, mieszka u nas.

- Możemy z nią porozmawiać? - zapytał Ben.

- Niestety nie.

- Dlaczego? - spytał Ray.

- Uciekła parę dni temu. - stwierdziła chłodno dyrektorka.

- Zgłosiła pani zaginięcie na policję? - spytał Ben.

- A po co? Już kilka razy uciekała i za każdym razem wracała po kilku dniach. To dziwne dziecko, jest taka wyobcowana, zamknięta w sobie. Jest opóźniona emocjonalnie i potrzebuje mnóstwo miłości. Ale żadna rodzina zastępcza jej nie chciała. W zasadzie miała tylko jedną przyjaciółkę, Kat Craig, były razem w pokoju. Ale Kat była już pełnoletnia, musiała opuścić sierociniec. Od tego czasu Alex zaczęła zachowywać się jeszcze dziwniej.

- Gdzie znajdziemy Kat? - zapytał Ray.

- Nie interesujemy się losem naszych wychowanków po opuszczeniu domu dziecka. Jednak Kat często spotykała się ze swoim chłopakiem, Tonym. Jest dużo starszy od niej, ma jakąś spelunę w mieście. Miał tam zatrudnić Kat.

- Kat została znaleziona na północy Kanady. Ona nie żyje. - powiedział Ray.

- I myślicie, że to Alex ją zabiła?

- Nie. Ale może wiedzieć, kto i dlaczego to zrobił. Musimy ją szybko odnaleźć.

- Możemy zobaczyć ich pokój? - zapytał Ben.

- Jasne. - dyrektorka zaprowadziła ich do małego pokoju, gdzie stały dwa łóżka. Nad jednym wisiały zdjęcia koni. Ben podszedł do łózka i uważnie się rozejrzał. Przeciągnął nosem tuż nad poduszką. - Co on robi? - spytała dyrektorka.

- To Kanadyjczyk. - powiedział Ray.

- Hmm. - mruknął Ben. Poszperał trochę w jej szafce. Sięgnął ręką pod łóżko, wyciągnął garść kurzu i polizał.

- No nie. Znów to robisz! - zirytował się Ray. - To obrzydliwe! Czy ty kiedykolwiek przestaniesz?

- Dziękujemy uprzejmie pani za poświęcony nam czas. - powiedział Ben i wyszli.

- Chodzenie od knajpy do knajpy i pytanie o właściciela jest bez sensu. - stwierdził Ray wsiadając do samochodu. - Pojedziemy do Hueya i Deweya, może oni znają Tony'ego. - spojrzał na Bena. - Co jesteś taki milczący? - zapytał. - Znalazłeś tam coś?

- Właściwie nic szczególnego. Tylko mam takie dziwne wrażenie...

- Jakie wrażenie?

- Jakbym tropił... samego siebie... - stwierdził Ben z lekkim wahaniem.

- Wywnioskowałeś to z garści kłaków pod łóżkiem?

- Nie. Z zapachu na poduszce. Każdy człowiek ma swój naturalny, specyficzny zapach. I na tej poduszce wyczułem zapach prawie identyczny z moim.

- To głupie Fraser. - skwitował Ray i ruszyli.

Knajpa Hueya i Deweya była jeszcze zamknięta. Przy barze siedział Stan i coś popijał. Na jego widok Ben się zawahał.

- Otwieramy za godzinę! - gdzieś z wnętrza dobiegł znajomy głos.

- Myślałem, że dla przyjaciół zawsze macie otwarte. - powiedział Ray.

- A to ty Vecchio. - Huey i Dewey pojawili się znikąd. - Proszę, jest nawet nasz czerwony koleżka!

- Dzień dobry. - Ben szeroko się uśmiechnął. Huey, Dewey i Ray usiedli niedaleko Stana przy barze. - Poczekam w samochodzie. - rzucił, nerwowo spoglądając na Stana. Ten wstał, podszedł do Bena i zaprowadził go do toalety. Zamknęli się w jednej kabinie. Ben był nieco zdenerwowany tą sytuacją.

- Fraser o co ci chodzi? - zapytał Stan.

- O nic.

- To dlaczego się tak zachowujesz?

- Jak? - spytał Ben.

- Unikasz mnie, a jak już to jesteś jakiś nerwowy.

- Nie jestem nerwowy. No może trochę niespokojny.

- Powiesz mi więc o co chodzi? - spytał Stan, usiłując zachować spokój. Na krótką chwilę zapadła cisza. Ben spuścił głowę, próbując pozbierać myśli.

- O tamtą noc. - wycedził w końcu.

- Którą noc?

- Tamtą, kiedy spałeś ze... u mnie.

- Wiele nocy spędziłem u ciebie. W końcu jesteśmy przyjaciółmi! - Stan zaczął się irytować.

- Ale mi chodzi o ta jedną, konkretną. Kiedy zdechł Dief i ty przyjechałeś.

- Nie chciałem, żebyś był wtedy sam! Czy to źle, że jako twój przyjaciel chciałem cię pocieszyć?

- Nie takiego pocieszenia oczekiwałem. - powiedział stanowczo Ben.

- Nie protestowałeś do cholery! Jedno twoje słowo i bym sobie poszedł! - Stan był coraz bardziej zdenerwowany.

- Ja... ja nie mogłem... - bełkotał Ben.

- Wiesz co?? Mam cię dosyć!! Znamy się 12 lat i jeszcze nigdy mnie tak nie wkurwiłeś!! Ja rozumiem, że masz kryzys wieku średniego, starałem się być wyrozumiały, ale doprowadzasz mnie do szału!! Jesteś przemądrzałym, zdziadziałym egoistą, nie widzisz nic poza czubkiem własnego nosa! Jesteś po prostu popieprzony!! Nie wiem o co ci kurwa chodzi i nie chce wiedzieć ale przysięgam ci, że jeśli stąd w tej chwili nie wyjdę to osobiście cię zatłukę!! - wywrzeszczał Stan i wyszedł trzaskając drzwiami najgłośniej jak się dało. Ben podszedł do umywalki i przemył twarz zimną wodą. Nikt go jeszcze tak nie potraktował, nikt go tak nie zbluzgał. Nie spodziewał się, że zrobi to ktoś tak dla niego bliski... Patrzył w lustro na swoja twarz, ale widział obrazy tamtej nocy spędzonej ze Stanem. Owszem, fizycznie było mu dobrze, jednak psychicznie nie czuł się z tym najlepiej. A może to był tylko sen? Nie to było teraz najważniejsze. Ben uświadomił sobie, że właśnie stracił najlepszego przyjaciela... Posmutniał i wrócił do chłopaków. Widzieli, jak wnerwiony Stan wychodził z knajpy, przeklinając pod nosem. Gdy zobaczyli Bena, o nic nie pytali. Ray pożegnał się z kolegami i wsiedli z Benem do samochodu. Widział, że Ben jest jakiś osowiały.

- Hej Benny, co jest? - zapytał z troską. On jednak milczał, bawiąc się kapeluszem. - Chodzi o Kowalskiego?

- Tak Ray.

- Powiesz mi co się stało? Dlaczego tak cię zrąbał?

- Wolałbym nie mówić. Dowiedziałeś się czegoś od Hueya i Deweya? - Ben zmienił temat.

- Tak. Są w Chicago cztery knajpy, których właściciel ma na imię Tony.

- To jedźmy je sprawdzić.

- Dziś już niczego nie załatwimy, jest późno. - stwierdził Ray. - Pewnie nie zarezerwowałeś żadnego hotelu. Chcesz przespać się u mnie?

- Byłbym wdzięczny Ray. - pojechali do domu Vecchio. Była tam jak zwykle cała rodzina, łącznie z Francescą i jej sześciorgiem dzieci. Jednak Ben nie był skory do rozmowy tego wieczoru. Ray zaprowadził go do swojego pokoju.

- Możesz tu spać. - powiedział.

- A ty?

- Ja prześpię się w salonie na kanapie. Zejdziesz na kolację?

- Nie Ray, dziękuję. - powiedział Ben. - Nie jestem głodny.

- Chcesz zostać sam?

- Jeśli mogę Ray.

- Dobra. Jak coś to wiesz, gdzie jest kuchnia i łazienka, czuj się jak u siebie. Jakbyś mnie potrzebował to jestem na dole. - powiedział Ray.

- Dziękuję uprzejmie Ray.

- Dobranoc Benny.

- Dobranoc Ray. - drzwi się zamknęły. Ben usiadł na podłodze wpatrzony w okno. Przed oczami widział Stana, kolejnego przyjaciela, którego stracił. Tym razem przez własną głupotę.

 

Następnego dnia Ben i Ray pojechali sprawdzać kluby. Weszli do pierwszego z listy. To był ten sam, przed którym Alex rozmawiała z bramkarzem. W środku było tylko kilka osób. Za barem stała młoda dziewczyna i robiła drinki. Ray i Ben usiedli przy barze.

- Cześć słodziutki. - barmanka zalotnie spojrzała na Bena.

- Dzień dobry.

- Podać ci coś kochanie?

- Tak, potrzebujemy parę informacji. - wtrącił Ray. Dziewczyna zmierzyła go pogardliwie.

- Nie gadam z psami. - mruknęła.

- Nie jestem gliniarzem.

- O co chodzi?

- O Tonyego. - powiedział Ray.

- A kto pyta?

- Ray Vecchio, prywatny detektyw. - Ray pokazał jej legitymację, a na barze położył 50$.

- Co chcecie wiedzieć?

- Gdzie jest teraz?

- Nie wiem. Nie jestem aniołem stróżem mojego szefa. Kilka dni temu wyjechał do Kanady w interesach.

- Często wyjeżdża do Kanady? - spytał Ben.

- Tak, dość często. Ma tam jakiś swój biznes. Ale ja nic nie wiem na ten temat.

- Jeszcze jedno. - powiedział Ray. - Widziałaś tu może ostatnio jedną z tych dwóch dziewczyn? - Ray pokazał jej zdjęcie Kat i Alex. Dziewczyna Przyjrzała się uważnie.

- Widziałam tą starszą raz czy dwa w towarzystwie szefa. Ale tej drugiej nie widziałam. Chyba jest jeszcze za mała, żeby odwiedzać takie miejsca.

- Dziękuję uprzejmie. - powiedział Ben i wyszli. - Hmm. - mruknął pod nosem. Gdy przechodzili obok alejki prowadzącej na zaplecze, Ben zatrzymał się, spojrzał w tamtą stronę, przekrzywił głowę  i skręcił w alejkę.

- Hej Fraser a ty dokąd? - zapytał Ray i poszedł za nim. Ben podszedł do śmietników i zaczął czegoś szukać. W końcu znalazł zbitą butelkę.

- Hmm. - mruknął. W szkle były resztki płynu. Liznął je. Ray skrzywił się z obrzydzeniem.

- Co tam masz? - zapytał.

- Za barem zauważyłem butelkę alkoholu. - wyjaśnił Ben.

- To knajpa, tam jest pełno alkoholu Fraser.

- Ale ta butelka była szczególna. To rodzaj innuickiej wódki, produkowanej ze sfermentowanego tłuszczu zwierzęcego. Oryginalnie robiona jest z tłuszczu wieloryba. Robi ją niewiele osób, receptura jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. W Stanach jest praktycznie nie do zdobycia. W Kanadzie możesz ją kupić jeśli zaprzyjaźnisz się z plemieniem, które je wytwarza.

- Czyli Tony w tych swoich ciemnych interesach ma wspólników wśród Eskimosów. - stwierdził Ray.

- Najwyraźniej.  Alexandra pojechała za Tonym do Kanady chcąc odnaleźć Kat. Musimy ją znaleźć zanim ona go znajdzie.

- Albo on ją. To co robimy? Sprawdzamy lotniska?

- Jest za mała, żeby sama lecieć samolotem. Autostop tez odpada, to zbyt niebezpieczne. Zostaje pociąg.

- Bystra jest ta mała. - stwierdził Ray i pojechali popytać na dworcach. Pytali bezdomnych, kontrolerów, strażników, maszynistów i kasjerki. Jedna z nich rozpoznała dziewczynkę ze zdjęcia. Parę dni wcześniej kupiła bilet na pociąg do Kanady. Jej stacja docelowa była niedaleko miejsca, gdzie Ben znalazł Kat...

Bezzwłocznie ruszyli do Kanady, a ściślej mówiąc do chaty Bena. Tam Ben szybko pakował do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy.

- Ray. W szopie jest skuter. Weź go i jedź w to miejsce. - podał przyjacielowi jakąś karteczkę. - To chata konstabl Maggie McKenzie. Opowiedz jej o wszystkim. Niech zawiadomi sierżanta Frobishera, żeby Policja Konna szukała Tony'ego. Może być uzbrojony i niebezpieczny. I czekajcie tam na wiadomość ode mnie.

- To twoja dziewczyna?

- Nie. Siostra.

- A ty co będziesz robił? - spytał Ray.

- Odnajdę Alexandrę.

- Hej Benny.

- Tak Ray? - zapytał Ben.

- Uważaj na siebie.

- Będę. Ty też. Do zobaczenia. - Ben zniknął w śnieżnej bieli. Udał się wprost na miejsce gdzie znalazł Kat. Co prawda te ślady były już zasypane przez śnieg ale Ben zobaczył inne, nieco mniejsze, całkiem świeże. Odległość kroku wskazywała, że nie była to osoba dorosła. Dzieci same nie zapuszczają się w te okolice. Więc mogła to być tylko Alex. Na horyzoncie gromadziły się ciemne, burzowe chmury. Zapowiadała się ciężka noc. Ben musiał szybko odnaleźć dziewczynkę. Poszedł po śladach. Prowadziły do lasu. Tu śniegu było nieco mniej, szło się trochę łatwiej, szybciej. Ben nie spuszczał z oczu tropu, ale jednocześnie był bardzo czujny, przecież w okolicy mógł się czaić również Tony. Nagle jego wyczulone uszy usłyszały jakiś szmer. Zamarł na chwilę w bezruchu, badając jedynie okolicę bystrym wzrokiem. Wszędzie był tylko śnieg i drzewa. Nie widział nic nadzwyczajnego. Jednak po cichu zdjął plecak i wyjął strzelbę. Zrobił krok do przodu i to był jego błąd. Wyrzuciło go do góry jak z procy. Na chwilę stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, starał się ocenić swoją sytuację. Wisiał głową w dół jakieś dwa metry nad ziemią. Jego stopa była uwięziona w pętli zawieszonej na drzewie. Podciągnął się i sięgnął do buta. Jednak nie było tam noża. Leżał na śniegu. Wypadł gdy Ben zawisł głową w dół. Nie było szans go dosięgnąć. Próbował poluzować węzeł, jednak pod jego ciężarem zacisnął się zbyt mocno. Nie był w stanie uwolnić się z wnyków. Dał się złapać jak młody rekrut. Jego sytuacja wydawała się beznadziejna. Ten, kto założył wnyki mógł po nie wrócić za kilka dni, tygodni albo wcale. Przez ten czas Ben mógłby zamarznąć, umrzeć z pragnienia lub paść ofiarą drapieżników. Krzyczeć też nie było sensu. - O jejciu. - mruknął. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach, starając się znaleźć wyjście z beznadziejnej sytuacji. Nagle poczuł gwałtowne, bolesne uderzenie. Wylądował na glebie. Jęknął cicho i spojrzał na linę. Była przecięta tuż nad stopą. Wtedy koło jego głowy wylądował nóż. Ben podniósł głowę i zobaczył nad sobą niewielką postać.

- Nie spodziewałam się, że złapię taką dużą zdobycz. - powiedziała postać. - Jest pan cały?

- Tak myślę. - Ben zaczął się zbierać ze śniegu. Był kompletnie zaskoczony. - Jestem kapral Benton Fraser z Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej.

- Alexandra Fraser. Pomoże mi pan?

- Po to tu jestem, żeby ci pomóc i chronić. Ale najpierw musimy zbudować jakieś schronienie zanim się ściemni. Zapowiada się kiepska noc.

- Chyba już nie musimy. - powiedziała dziewczynka i zaprowadziła go do swojego szałasu. Była to niewielka nora wygrzebana w śniegu, przykryta świerkowymi gałęziami i przysypana śniegiem. W środku była wyścielona igliwiem i kocem, co izolowało przed zimnem. Ben był pod wrażeniem. - Witam w moich skromnych progach. Ciasne ale własne.

- Sama to zrobiłaś?

- Tak jest. Musimy rozpalić ognisko, będzie zimno w nocy. - Ben rozpalił ogień przed wejściem i wczołgali się do szałasu. W środku było tak ciasno, że Ben nie mógł wyprostować nóg. Jednak nie przeszkadzało mu to. - Chce pan dodatkowy koc?

- Nie, dziękuję. Mam swój koc i śpiwór. - powiedział Ben szykując posłanie. - Ty się dobrze przykryj. I nie mów mi pan. Możesz mówić Benton. Albo Fraser.

- Dobrze Benton. - zaczęło się robić ciemno. Ben wiedział, że musi jej powiedzieć o Kat. Opowiedział jej całą historię. Dziewczynka rozpłakała się. Ben przytulił ją i głaskał po głowie, chcąc uspokoić. Opowiedziała mu o tym, co odkryła w sprawie Kat. W końcu zasnęła w jego objęciach. Delikatnie ułożył ją na posłaniu, wczołgał się do swojego śpiwora i sam też zasnął.

W nocy rozpętała się ostra burza. W swojej chacie Maggie stała wpatrzona w wirujące płatki śniegu za oknem. Ray podszedł do niej i okrył ją kocem.

- Poradzi sobie. To twój brat. - powiedział. Maggie uśmiechnęła się i położyła głowę na ramieniu Raya.

W lesie drzewa trzeszczały pod wpływem silnego, ryczącego wiatru. Padający śnieg zgasił ognisko. Było zimno i ciemno, prawdziwe lodowe piekło. Ben spojrzał na Alex. Dygotała. Jej duże oczy błyszczały jak małe pochodnie. Wziął jej małe dłonie w swoje i delikatnie masował.

- Boję się. - wyszeptała.

- Nie bój się. Nie pozwolę, żeby stała ci się krzywda. Będę cię chronił i pomagał. - powiedział Ben. Jego głos był ciepły, miły. Nawet sam nie wiedział dlaczego. Czuł jednak, że coś go ciągnie do tej dziewczynki, jakaś tajemnicza siła, że jest jego bratnią duszą. Coś ich łączyło. Ben nie wiedział jeszcze, jak silna będzie ta więź, że od tego będzie zależeć ich życie... Dziewczynka ufała mu. Przysunęła się bliżej i mocno wtuliła w niego.

- Zaśpiewasz mi coś Benton?

- Oczywiście. - Ben zaczął cicho śpiewać kołysankę. Dziewczynka zamknęła oczy i zasnęła spokojnie.

 

Słońce już wstało gdy Ben się obudził. W szałasie nie było jednak Alex. Nerwowo się rozejrzał i wypełzł z szałasu. Alex siedziała przy ognisku i gotowała coś w niewielkim garnuszku.

- Dzień dobry. - powiedziała uśmiechając się lekko. - Herbatki ze świerkowych igieł? - zapytała, podsuwając Benowi garnuszek z gorącym naparem. - Ma bardzo dużo witaminy C. Więcej niż cytryna. - nie przestawała zaskakiwać Bena.

- Dziękuję uprzejmie. - wziął łyk gorącej herbatki.

- Głodny?

- Bardzo.

- Mam tylko ostatnią tabliczkę czekolady. - stwierdziła ze smutkiem.

- Pozwól, że ja przygotuję śniadanie. - Ben sięgnął do plecaka i wyciągnął suszone mięso. - Spróbuj tego. - Alex wzięła kawałek.

- Mmmmm. Pycha!

- To podstawowa rzecz umożliwiająca przetrwanie w tych warunkach. Nie psuje się przez długi czas. - gdy już się najedli, zgasili ognisko, spakowali się i ruszyli w stronę chaty Bena. Czekał ich długi marsz, jednak dobrze się czuli w swoim towarzystwie, więc czas szybko leciał i nie odczuwali tak bardzo zmęczenia. Rzucali się śnieżkami, Ben opowiadał co trzeba zrobić, żeby przetrwać w dziczy. Nawet się nie obejrzeli gdy dotarli do celu. Ben otworzył drzwi. - Witaj w moich skromnych progach Alexandra. - powiedział dumnie. Jednak dziewczynka na widok spartańskich warunków skrzywiła się.

- Mieszkasz tu? - zapytała, rozglądając się.

- Tak.

- Nie ma łazienki.

- Masz rację. Mam zamiar zrobić remont w wolnej chwili. Ale wiesz co myślę? To nie jest odpowiednie miejsce dla kobiety. Wezmę tylko kilka rzeczy i pojedziemy do mojej siostry. Ona ma lepsze warunki, wiesz, łazienka, kuchnia, dodatkowy pokój, w końcu jest kobietą. - Ben pakował jakieś rzeczy. - Jechałaś kiedyś psim zaprzęgiem?

- Nie.

- To się zbieraj, zaraz wyruszamy. - powiedział Ben. Zaprzągł psy i załadował sanie. Alex usiadła w środku. Ben stanął na płozach i pognał psy. Jechali szybko. Alex bardzo się podobała przejażdżka, jeszcze chyba nigdy tak się nie śmiała.

Maggie i Ray jedli coś w jej chacie. Ray był zauroczony piękną panią konstabl.

- Masz sos na ustach. - powiedział. Maggie chciała go wytrzeć ale Ray powstrzymał jej rękę. Spojrzał jej głęboko w oczy i zbliżył swoje usta do jej ust. Delikatnie zaczął zlizywać sos a ona odwzajemniała mu pocałunki. W tym momencie otworzyły się drzwi i stanął w nich Ben z Alex. Zapanowała niezręczna cisza.

- Chyba jesteśmy nie w porę - stwierdziła Alex.

- Ben! - krzyknęła uradowana Maggie i rzuciła się bratu na szyję.

- Mi tez jest miło cię widzieć Fraser. Już zaczynałem tęsknić. - stwierdził ironicznie Ray.

- Dzień dobry! - powiedział Ben.

- A ty pewnie jesteś Alexandra. - powiedziała Maggie. - Czuj się jak w domu.

- Fraser mogę cię prosić na chwilę? - zapytał Ray i wyciągnął go z chaty.

- O co chodzi Ray?

- Zdajesz sobie sprawę, że musimy ją odstawić do Chicago?

- Tak Ray. - odpowiedział szybko Ben. - Ale dopiero wtedy gdy wszystko się wyjaśni. Ona bardzo się boi. Tony chce się jej pozbyć. Poprosiła mnie o ochronę. I teraz jestem za nią odpowiedzialny. Nie pozwolę, żeby ktoś ją skrzywdził.

Ten dzień i kilka następnych minęło bardzo miło. Ray smalił do Maggie. Alex uczyła się od Bena zasad przetrwania, tropienia zwierzyny, strzelania, polowania, łowienia ryb, psim zaprzęgiem i skuterem. Świetnie rzucała nożem. Urządzali wojny na śnieżki, lepili bałwany, chodzili na długie spacery do lasu i nad rzekę. Dziewczynka była zauroczona. A Ben zupełnie stracił dla niej głowę. Maggie stała w oknie i patrzyła, jak baraszkują w śniegu.

- Wygląda, jakby sam miał 13 lat. - powiedziała do Raya wskazując na Bena. - Zauważyłeś jacy są do siebie podobni? Te same gesty, dykcja, sposób poruszania, nawyki. Jakby byli ulepieni z tej samej gliny.

- Może i tak. Ale to nie jest naturalne. - odparł Ray. - Pogadam z Fraserem.

Podczas jednej z wypraw do lasu Ben i Alex znaleźli świeże tropy jakiegoś zwierza. Nadchodził zmierzch, ale chcieli coś upolować.

- Jest twój. - szepnął Ben wskazując na trop i podał Alex swoją strzelbę. Skradali się bardzo cicho, pomału, schyleni. Ben cały czas obserwował Alex, a ta nie spuszczała śladów z oczu. Nagle zamarła w bezruchu i utkwiła wzrok w zaroślach rosnących nieopodal. Przykucnęła. Coś tam było. Odbezpieczyła broń i wycelowała. Jeszcze chwilę się zawahała, czekając aż zwierzyna będzie bardziej widoczna. Z krzaków dobiegł cichy skowyt. Alex opuściła broń i ostrożnie tam podeszła.

- Benton! - krzyknęła nagle. Ben szybko do niej podbiegł. Na ziemi leżało zmasakrowane ciało wilczycy. Na jej szyi była zaciśnięta pętla.

- Kłusownicy. - powiedział Ben. W jego głosie dało się słyszeć gniew. Nad zwłokami siedziało samotne, wilcze szczenię.

- Możemy go zabrać? Nie przetrwa tu samo. - powiedziała Alex, wskazując na szczeniaka.

- Oczywiście. Włóż go pod kurtkę, jest zmarznięty. I patrz pod nogi. Może być tego więcej. - w drodze powrotnej Ben ściągnął jeszcze kilka wnyków. - Jak go nazwiesz?

- To ona, suczka.

- Aha. Więc jak ją nazwiesz? - Alex spojrzała na okrągły księżyc wynurzający się znad horyzontu.

- Luna. - powiedziała. - Będzie miała na imię Luna. - wrócili do domu.

- Upolowaliście coś? - spytał Ray. Ben rzucił na podłogę ściągnięte wnyki. Alex wyciągnęła zmarzniętą suczkę.

- Jaka słodka! - wykrzyknęła zachwycona Maggie.

- Znaleźliśmy ją w lesie. Jej matka zginęła we wnykach. - wyjaśniła Alex.

- Zaraz ją ogrzejemy i nakarmimy. - Maggie poszła do kuchni i przygotowała kaszę mannę. Usiadły na podłodze i patrzyły jak suczka zajada ze smakiem. Musiała być bardzo głodna. - Opowiesz mi coś o sobie? O swoich rodzicach? - zapytała po chwili.

- Mama nazywała się Victoria Fraser. Była bardzo ładna. Zginęła w katastrofie lotniczej gdy miałam 8 lat. I trafiłam do domu dziecka.

- A ojciec?

- Nigdy go nie poznałam.

- Odszedł od was?

- Zginął w strzelaninie jeszcze przed moim urodzeniem. Zabili go na oczach mamy. Prawie nigdy o nim nie mówiła, ale wiem, że kiedyś bardzo go kochała. Chyba za bardzo, ponieważ z czasem ta miłość przerodziła się w nienawiść. Mama miała na koncie odsiadkę w więzieniu, więc trudno jej było znaleźć stałą pracę. Dlatego często się przeprowadzałyśmy. Mama bardzo się starała.  Ale ciężko nam było związać koniec z końcem. Często na całe dnie zostawałam sama w domu gdy mama ciężko pracowała. I w końcu ta katastrofa... - dziewczynka zrobiła pauzę. - Interesowało się mną kilka rodzin zastępczych. Ale mówili, że mam trudny charakter i używali wielu dziwnych słów. Wiesz, jak to jest. W schronisku największą szansę na nowy dom mają szczeniaki. Tak samo jest w bidulu. - Maggie była zaskoczona, że mała mówi o tym wszystkim jakby to było poza nią, bez emocji.

- A co jest między tobą i Benem? - słysząc to pytanie Alex uśmiechnęła się.

- Nie wiem. Dobrze mi przy nim. Czuję się bezpiecznie. Jest taki kochany, ciepły, opiekuńczy. I przystojny.

- Alexandra! - ich rozmowę przerwało wołanie Bena. - Jest już późno. Idź do łazienki umyć się i spać. Będziesz spała z Maggie w jej sypialni.

- A ty? - zapytała Alex.

- Ja i Ray będziemy spali w śpiworach, tu w salonie. - dziewczynka poszła do łazienki. Gdy się umyła, wyszła ubrana w kraciastą koszulę Bena. Rękawy sięgały jej do kolan. Cała trójka trochę zdziwiła się tym widokiem.

- Nie masz nic innego do spania? Musisz ubierać cuchnącą koszulę Frasera? Obrzydliwe. - Ray się wzdrygnął.

- Niestety nie mam. - powiedziała dziewczynka. - A ta koszula wcale nie jest cuchnąca. Jest bardzo miękka, przyjemna i ładnie pachnie. Mogę w niej spać Benton?

- Dobrze, możesz w niej zostać. Jutro pojedziemy do miasta po jakieś nowe ubrania dla ciebie. - stwierdził Ben. Dziewczynka podbiegła do niego i pocałowała go w policzek.

- Dobranoc. - wyszeptała i poszła do sypialni. Ben był zakłopotany, znów go zaskoczyła. Jego twarz się zarumieniła. Zapanowała niezręczna cisza, którą po jakimś czasie przerwała Alex. Stała w drzwiach sypialni w tej kraciastej koszuli. - Nie mogę spać. Zaśpiewasz mi kołysankę Benton? Tak ładnie śpiewasz.

- Oczywiście. - powiedział i poszedł z nią do sypialni. Usiadł na łóżku i zaczął cicho śpiewać a duże, błyszczące oczy Alex wpatrywały się w niego. Jej powieki stawały się coraz cięższe aż w końcu zasnęła. Ben ucałował ją w czoło i wyszedł.

- Fraser mogę cię prosić na chwilę? - zapytał Ray i wyszli z chaty zamykając drzwi. - Słuchaj Benny. Nie wiem jak w Kanadzie, ale w Stanach pedofilia jest surowo karana.

- Sugerujesz mi coś Ray?

- Nie. Tylko ostrzegam, żebyś pomyślał ZANIM w coś wdepniesz.

- Dziękuję za twoją troskę Ray ale mogę cię zapewnić, że moje relacje z Alexandrą są całkowicie platoniczne. Nie masz się czego obawiać.

- Mam taka nadzieję.

- Czy teraz ja mogę cię o coś zapytać?

- Wal śmiało. - powiedział Ray.

- Czy ty... coś czujesz do mojej siostry? - słysząc to pytanie Ray wziął głęboki oddech.

- Szczerze mówiąc to sam nie wiem. Spodobała mi się. Ale myślę, że jest jeszcze za wcześnie, żeby coś powiedzieć. Nie wiem, co ona o mnie myśli, jest w końcu dużo młodsza. Ale jeśli masz coś przeciwko...

- Nie mam Ray. Ale jeśli nie spróbujesz, nigdy się nie dowiesz. Tylko nie skrzywdź jej.

- Dzięki Benny. - Ray uśmiechnął się i wrócił do chaty.

- Rozmawiałeś z nim? - spytała Maggie.

- Tak, powiedział, że ich relacje są czysto platoniczne.

- Wiesz, Ray, ty znasz Bena lepiej niż ja. Czy on miał dużo kobiet w swoim życiu?

- Fraser? Coś ty. Mógł mieć każdą. Wiele kobiet zabiegało o niego. Często szliśmy po prostu ulicą a do niego podchodziła jakaś zupełnie obca kobieta, dawała mu numer i mówiła "Zadzwoń kotku" albo coś takiego. Zawsze zastanawiałem się jak on to robi. Zazdrościłem mu tego czasem. Ale on nigdy nie dzwonił. Tak naprawdę przy kobietach jest bardzo zagubiony, nieśmiały. Może to spowodowało, że kiedyś się zakochał, ten jedyny raz. A ona owinęła go sobie wokół palca. To była bardzo zła kobieta.

- Jak się poznali?

- Razem z kolesiami napadła na bank na Alasce. Zginęło wtedy kilku ludzi. Fraser był wtedy młody. Tropił ją i w końcu wytropił. Zastała ich ogromna burza śnieżna. Wiało i padało przez kilka dni i nocy. Oboje byli bliscy śmierci. Jednak Fraser nie pozwolił jej umrzeć. Już wtedy się w niej zakochał. Prosiła, żeby ja puścił, jednak on odstawił ją do więzienia. Po 10 latach odsiadki wróciła. Obałamuciła go, przez kilka dni w ogóle nie wychodzili z łóżka. Pamiętam, że pokłóciłem się z nim o to. Nie lubiłem jej. Szukała zemsty. Spaliła chatę Frasera, wrobiła go w morderstwo a mnie w pranie brudnych pieniędzy. I postrzeliła Diefa. Pamiętam moment, kiedy chciała uciec pociągiem. Pociąg już odjeżdżał a ona krzyczała do Frasera, żeby jechał z nią. W pewnym momencie zerwał się do szaleńczego biegu za pociągiem. Chciał z nią jechać. Musiałem coś zrobić. Wycelowałem i strzeliłem. W tym momencie Victoria przyciągnęła go do siebie. Miałem wrażenie, że czas się zatrzymał. Patrzyłem jak mój najlepszy przyjaciel osuwa się na peron. Byłem jak sparaliżowany. Podejrzewam, że celowo osłonił ją własnym ciałem. Pociąg odjechał a ja podbiegłem do niego. Żył, ale rana była poważna.

- Znaleźli ją?

- Nie. Jakby zapadła się pod ziemię.

- A co z Benem?

- Z ran fizycznych szybko się wylizał. Gorzej było z jego psychiką. Chociaż nie dawał tego po sobie poznać to wiedziałem, że ma do mnie żal, że nie pozwoliłem mu być z nią. Ona by go zniszczyła. Myślę, że w końcu to zrozumiał. Ale to spowodowało, że chyba nie jest już w stanie związać się z kobietą, nie potrafi zaufać.

- Pamiętasz kiedy to było?

- Chyba w połowie 1995.

- Ona miała na imię Victoria?

- Skąd wiesz? - spytał Ray.

- Rozmawiałam z Alex. Ona urodziła się na początku 1996, jej matka miała na imię Victoria. Ojciec zginął w strzelaninie przed urodzeniem małej. Victoria pewnie myślała, że Ben zginął wtedy.

- To jest niemożliwe. Ona miała nazwisko Metcalf, a mała nosi nazwisko Fraser.

- Po ojcu. - stwierdziła Maggie. - Musi być na to jakieś logiczne wytłumaczenie.

- Zaraz zaraz. Dwa miesiące przed spotkaniem Frasera był wypadek, w którym zginęła młoda kobieta, siostra Victorii. Pomyślała, że to doskonała okazja i zidentyfikowała własne ciało.

- Czyli oficjalnie nie żyła. Aby zaistnieć w społeczeństwie musiała stworzyć sobie nową tożsamość. Kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży przyjęła nazwisko ojca dziecka sądząc, że on nie żyje.

- Czyli myślisz, że... - urwał Ray.

- Bardzo prawdopodobne. Musimy tylko zdobyć jakieś twarde dowody, Ben nie uwierzy nam na słowo. - nie wiedzieli, że Alex słyszała całą rozmowę. Rzuciła się na łóżko z cichym szlochaniem.

 

- Alexandra gotowa jesteś? - spytał Ben następnego dnia rano.

- Tak, możemy jechać.

- Dobrze, weźmiemy skuter. Wrócimy jutro po południu, nie chcę ryzykować nocnej przejażdżki. Prześpimy się gdzieś w hotelu. Bawcie się dobrze. - powiedział do Maggie i Raya.

- Hej Benny. Uważaj na siebie. - rzucił Ray. Ben uśmiechnął się i wyszedł. Alex już siedziała na skuterze.

- A gdzie kask młoda damo? - spytał Ben.

- Tutaj. Dla ciebie też mam. Mogę prowadzić?

- Oczywiście. Tylko nie szarżuj za bardzo. - założyli kaski, Ben usiadł z tyłu i ruszyli. Alex wyciskała ze skutera ostatnie soki. Pędzili jak wiatr. Była szczęśliwa. Całkiem dobrze jej szło. Jechali wzdłuż lodowego urwiska. Nagle jej uwagę rozproszył ruch w bocznym lusterku. Ktoś za nimi jechał. Niestety nie zauważyła przykrytej śniegiem powalonej kłody. Zbyt szybko najechała na przeszkodę skuterem, który wyskoczył do góry jak wystrzelony pocisk i rozbił się. Alex wylądowała na śniegu niedaleko przewróconego skutera. Szybko się pozbierała, zdjęła kask i zaczęła rozglądać w poszukiwaniu Bena. Nigdzie go jednak nie było. Wtedy usłyszała za sobą szczęk odbezpieczanej broni. Odwróciła się. Zobaczyła mężczyznę ze skuterem stojącego kilka metrów od niej. Trzymał broń wycelowaną prosto w Alex. To był Tony.

- Dobra smarkulo. Teraz powiesz mi gdzie jest klucz. - warknął. Alex starała się szybko przeanalizować sytuację, w której się znalazła.

- A jeśli nie powiem? - spytała przekornie.

- Wtedy staniesz się pokarmem dla wilków.

- Jeśli mnie zastrzelisz to nigdy się nie dowiesz gdzie jest klucz.

- Chyba się nie rozumiemy. Ja tu mam naładowaną broń. Jeśli nie będziesz współpracować to śnieg, na którym stoi zaraz zmieni kolor na czerwony z powodu twojego rozbryzganego mózgu! A ty co masz?

- Przewagę! - krzyknął Ben, majestatycznie podnosząc się spod warstwy śniegu. Wyglądał jak Feniks powstały z popiołów. To na chwilę odwróciło uwagę Tony'ego. Alex wykorzystała to. Błyskawicznie sięgnęła po swój nóż i rzuciła. Ostrze utkwiło w lufie broni. Ben podbiegł do Alex, wziął ją za rękę i zaczęli biec w kierunku urwiska. Tony'emu udało się wyjąć nóż z lufy i zaczął do nich strzelać. Dobiegli do krawędzi urwiska i bez namysłu skoczyli. Tony podszedł do krawędzi i spojrzał w dół. Ściany były niemal pionowe i tak wysokie, że ciężko było dostrzec dno. Nikt nie mógł przeżyć takiego upadku. Tony zaklął coś pod nosem. Jeszcze chwilę się porozglądał, po czym wsiadł na swój skuter i odjechał. Tymczasem Ben i Alex wisieli tuż pod krawędzią urwiska, schowani pod śnieżną czapką. Ben jedną ręką trzymał się noża wbitego w lodową ścianę a druga ręką trzymał Alex. Wiedział, że długo tak nie wytrzyma. - Alexandra musisz się wspiąć na górę. - powiedział.

- Ale jak?

- Użyj mojego ciała jak drabinki. Wspinaj się po mnie. - Alex zaczęła piąć się na górę a Ben starał się pomagać jej wolną ręką. Czuł, że lód, w który wbił nóż zaczął się kruszyć pod ich ciężarem. Alex stanęła na ramionach Bena i po chwili wdrapała się na górę. Lód kruszył się coraz bardziej.

- Daj mi rękę! - krzyknęła wyciągając dłoń w kierunku Bena. On szukał podparcia dla stóp, ale ślizgał się po lodowej ścianie. Złapał dziewczynkę za rękę, jednak była za mała, żeby wciągnąć dorosłego mężczyznę. Wtedy lód ukruszył się całkiem a nóż wysunął. Ben puścił rękę Alex, spojrzał jej z przerażeniem w oczy i runął w dół. - Benton! Nie! - krzyknęła dziewczynka i spojrzała na dół. Zobaczyła powykręcane, bezwładne ciało Bena leżące na niewielkiej, lodowej półce dwadzieścia kilka metrów poniżej. Pobiegła do rozbitego skutera i wyciągnęła linę. Jeden koniec przymocowała do skutera, drugi rzuciła w dół urwiska. Ostrożnie spuściła się na linie do Bena. Siła uderzenia była tak duża, że jego kask rozłupał się na kilka części. Alex podeszła do niego. Jego ciało było nienaturalnie powykręcane. Delikatnie przyłożyła mu dwa palce do szyi. Wyczuła słaby puls. Ulżyło jej odrobinę. Ale oddychał bardzo ciężko. Wiedziała, że może mieć wielonarządowe urazy wewnętrzne, krwotoki, złamania. - Benton proszę nie zostawiaj mnie tu. Nie umieraj. Otwórz oczy. Proszę. - Ben rozchylił powieki. Widać było, że bardzo cierpiał.

- Alexandra. - wyszeptał.

- Jestem tu. Zaraz cię wyciągnę.

- Nie. Nie możesz mnie ruszyć. - mówił z wysiłkiem Ben. - Mogę mieć rozległe obrażenia. Idź po Maggie i Raya.

- Nie zostawię cię tu samego. - Alex z trudem powstrzymywała łzy.

- Sprowadź pomoc.

- Ale obiecaj mi, że nie mnie nie zostawisz. Nie umieraj.

- Obiecuję. Idź już. I uważaj na siebie. - Alex zaczęła mozolna wspinaczkę. Sprawiało jej to dużo trudu, czuła ból w lewym ramieniu. Gdy już znalazła się na górze zobaczyła, że w miejscu bólu jej kurtka nasiąka krwią. Zdjęła ją i jej oczom ukazała się rana postrzałowa tuż pod obojczykiem. Tony ją postrzelił. Kula przeszła na wylot. Nie mogła powiedzieć o tym Benowi. Przyłożyła trochę śniegu do rany, żeby ją zdezynfekować i oczyścić. Następnie owinęła skrawkiem materiału z rękawa. Podeszła do skutera i z wysiłkiem postawiła go na płozy. Próbowała go odpalić ale bez skutku. Był rozbity. Wiedziała, że musi brnąć przez śnieg z raną postrzałową. O tej porze roku słońce wschodziło tylko na kilka godzin, a poruszanie się w tych warunkach po ciemku było zbyt niebezpieczne. Czekało ją kilka dni ciężkiego marszu przez dziką głuszę. Wzięła kilka najpotrzebniejszych rzeczy i ruszyła przed siebie. Nie zatrzymywała się dopóki nie zaczęło się ściemniać. Zrobiła prowizoryczne schronienie. W nocy jednak nie mogła spać. Nie pozwalał jej ból i zimno, gdyż temperatura bardzo spadła.

Ben leżał w całkowitych ciemnościach. Wiedział, że skoro upadek go nie zabił to nie jest z nim aż tak tragicznie. Teraz jego największym zagrożeniem była hipotermia. Chciał się jakoś rozgrzać ale nie mógł się ruszyć. Jedyne co czuł to przenikliwe zimno i okropny ból. Z każdym oddechem czuł jakby w płucach miał miliony drobnych, kujących, lodowych igiełek. Jednak starał się myśleć pozytywnie. Nawet nie wiedział kiedy jego myśli zaczęły krążyć wokół Victorii. Widział ją tuż obok siebie, czuł jej zapach, smak, słyszał jej głos gdy mówiła ten wiersz. Czuł jej palce w swoich ustach. Całe jego życie zaczęło przetaczać się mu przed oczami niczym film. Widział siebie jako dziecko, z mamą i ojcem, później z dziadkami. Widział pogrzeb swojego ojca. Widział Raya, później Stana i te wszystkie lata spędzone z nim po powrocie do Kanady. Na końcu zobaczył też Alex. Pochylała się nad nim i błagała: "Nie umieraj".

W swojej chacie Maggie wyszła z łazienki owinięta w ręcznik. Ray siedział przy stole.

- Myślałem, że już śpisz. - powiedziała nieco onieśmielona. Ray nie mógł oderwać od niej wzroku. Krótki ręcznik z trudem okrywał jej piersi i biodra.

- Ślicznie wyglądasz. - powiedział Ray i podszedł do niej. Była nieco zawstydzona. - Zatańczysz ze mną? - spytał.

- Nie ma muzyki.

- Słuchaj muzyki swojego serca. - powiedział Ray, wziął ją za rękę i przyciągnął do siebie. Zaczęli tańczyć chociaż nie było muzyki. Przytulali się do siebie coraz bardziej. Ray czuł jak jego krew zaczyna wrzeć. Delikatnie pocałował ją w smukłą szyję a jego dłoń zatrzymała się na jej pośladku, jakby czekając na pozwolenie. Maggie zrzuciła z siebie ręcznik i spojrzała na niego lubieżnie. To było jej pozwolenie. Stała przed nim teraz całkiem nago a Ray napawał się widokiem jej pięknego ciała. Jej oczy błyszczały a mokre, jasne włosy opadały swobodnie na ramiona. Zobaczył blask różowego języka między jej wargami. Pocałował ją, a jego język pieścił jej usta aż po migdałki. Ona jednak odsunęła się na chwilę.

- Dawno tego nie robiłam... - wyszeptała.

- Ja też. - szepnął Ray. Był napalony. Maggie też. Zaczęła zrywać z niego ubranie. Rzucała części jego garderoby na ziemię. Po chwili wylądowali w sypialni na łóżku. Ray ledwie zdążył założyć gumkę i wszedł w nią, najpierw pomału, później coraz szybciej. Jej ciało drżało, prosząc o jeszcze. Jęczała w rozkoszy i wiła się. To jeszcze bardziej podniecało Raya. Nie mógł już wytrzymać. Wystrzelił i opadł na łóżko koło Maggie. Dyszała ciężko. - Kocham cię Maggie. - wyszeptał i pocałował ją w policzek.

- Ja też cię kocham Ray. - Maggie położyła głowę na jego ramieniu i zasnęli.

Z samego rana Alex ruszyła w dalszą drogę. Jadła tylko śnieg więc była coraz słabsza. Słaniała się na nogach. Jednak nie mogła się zatrzymać. Jeśli by się zatrzymała to by oznaczało koniec. Po kilku godzinach marszu jej wyczerpane ciało zwyciężyło. Zatrzymała się i upadła na kolana.

- Obiecałeś, że będziesz mi pomagał! - wykrzyczała ostatkiem sił. - Nie pomagasz... - w jej oczach stanęły łzy. Nie miała siły iść dalej. Wtedy zobaczyła Bena. Stał nad nią i uśmiechał się ciepło. Z trudem się podniosła i zaczęła iść w jego kierunku. Wtedy zniknął. Zrozumiała, że to tylko wytwór jej wyobraźni. Wiedziała, że jeśli ona się podda będzie to oznaczało śmierć również dla Bena. Jego życie było w jej rękach. Nie poddawała się i mimo zmęczenia i bólu szła dalej.

Ben dalej leżał na lodowej półce. Przestał odczuwać ból, zimno, strach, nie czuł kompletnie nic, tylko pustkę. Na jego sinych ustach i nosie pojawiły się odmrożenia. Coraz trudniej oddychał. Był zmęczony. Nawet jego oczy gasły. Tylko w swojej głowie ciągle słyszał jej głos: "Nie umieraj".

- Przepraszam Alexandra... - wyszeptał cicho i zamknął oczy.

Zrobiło się już ciemno. Alex zaczęła wygrzebywać norę w śniegu, gdy zobaczyła w oddali migoczące światełko. Zaczęła iść w jego kierunku. Nie wiedziała, czy żyje, czy już umarła. A może była gdzieś pomiędzy życiem i śmiercią. Szła coraz szybciej. W miarę jak się zbliżała, światełko stawało się większe, wyraźniejsze, cieplejsze. To była chata Maggie. Alex otworzyła drzwi i upadła na podłogę.

- Maggie! - krzyknął Ray. Podbiegł do dziewczynki, wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni. Po chwili wbiegła tam Maggie.

- Co się stało? - spyała.

- Benton... Benton... - majaczyła dziewczynka.

- Coś się stało Fraserowi? - spytał Ray. Alex z każdą chwilą dochodziła do siebie.

- Był wypadek, Benton spadł z urwiska.

- O mój Boże musimy go ratować. - gorączkował się Ray.

- Uspokój się. Jest ciemno, teraz nic nie zrobimy. Musimy czekać do rana. Nic mu nie będzie. - uspokajała Maggie. Dała Alex coś do jedzenia i ciepłą herbatę. Opatrzyła tez jej ranę. Alex opowiedziała im całą historię.

Słońce jeszcze nie wzeszło, a Maggie i Ray szykowali się do akcji ratunkowej. Na saniach układali ciepłe koce, deskę ortopedyczną, kołnierz, liny, środki opatrunkowe, latarki i wszystko, co mogło się przydać. Przez noc Alex wydobrzała i gdy tylko zaczęło świtać była gotowa do drogi. Prowadziła ich mknąc psim zaprzęgiem Bena. Za nią jechała Maggie swoim zaprzęgiem a stawkę zamykał Ray na skuterze Maggie, ponieważ nie umiał kierować psim zaprzęgiem. Z pierwszymi promieniami słońca zerwał się silny wiatr powodując zamieć śnieżną. W końcu dotarli na miejsce. Spojrzeli w dół urwiska. Ciało Bena było częściowo przykryte śniegiem.

- Musimy go wydostać. Wezwijmy śmigłowiec, ratowników. - zaproponował Ray.

- W taką pogodę nie przyleci tu żaden śmigłowiec. - powiedziała Maggie. - Musimy go sami wydostać. - przywiązali liny do skutera i spuścili się w dół. Alex została na górze. Gdy dotarli do Bena zaczęli wygrzebywać go ze śniegu. Był blady, zimny, przemarznięty.

- Dawaj Alex! - krzyknął Ray do góry. Alex spuściła na linach deskę ortopedyczną, koce i kołnierz.

- Trzymaj mu głowę. - powiedziała Maggie do Raya i zaczęła delikatnie zakładać Benowi kołnierz. Następnie Ray ostrożnie uniósł jeden bok Bena a Maggie wsunęła pod niego deskę. Przykryli go kocami i dobrze przymocowali do deski.

- Do góry! Powoli! - krzyknął Ray. Alex odpaliła skuter i powoli ruszyła do przodu. Liny się naprężyły, po chwili deska z Benem pionowo pięła się ku górze. Maggie i Ray asekurowali go. Po mozolnej wspinaczce wszyscy dotarli na górę. Jednak nie oznaczało to, że byli bezpieczni. Wiatr się wzmógł, było przeraźliwie zimno, śnieg ograniczał widoczność.

- On nie przetrwa drogi do najbliższego szpitala. - powiedziała Alex. - Co zrobimy?

- Szamanka! - powiedziała Maggie. Załadowali Bena na sanie, okryli czym się dało i ruszyli w kierunku lasu. Mieszkało tam niewielkie innuickie plemię. Jeśli ktoś mógł uratować Bena to tylko ich szamanka. Położyli go w jej chacie na łóżku. Szamanka nakazała wszystkim wyjść i została sama z Benem. Wrzuciła jakiś pył do kominka. Ogień mocniej buchnął a po chacie rozniósł się przyjemny aromat. Wróciła do Bena i rozcięła na nim całe ubranie. Widok był straszny. Jego skóra miała kolor papieru. Na całym ciele widać było siniaki. Miał odmrożone stopy, dłonie, usta, nos i uszy. Prawa noga na wysokości kolana była nienaturalnie wykręcona i mocno opuchnięta. Szamanka zrzuciła z siebie ubranie. Była piękną, młodą kobietą. Miała kruczoczarne, długie włosy, duże oczy niczym dwa węgielki, jędrne, niezbyt duże piersi i śniadą karnację. Położyła się koło Bena grzejąc go ciepłem własnego ciała. Po chwili jej dłoń zawędrowała w jego krocze. Jęknął cicho. Nie mogła się oprzeć. Jej ruchy były coraz szybsze, w miarę jak jego penis rósł w jej dłoni. Znów jęknął. Szamanka poczuła na swoich palcach ciepłą, gęstą spermę.

- Co to było? - wystękał. Jego powieki nieco się rozchyliły.

- Przepraszam. Musiałam cię rozgrzać. To jeden z najlepszych sposobów. - mówiła szamanka, wycierając dłoń.

- To było całkiem przyjemne.  - Ben spróbował się uśmiechnąć ale mu nie wyszło. Szamanka ubrała się i podeszła do niego.

- Musisz mi powiedzieć gdzie cię boli. - zaczęła badać każdą jego kość. Najpierw czaszkę i twarz. Później szyję, ramiona i klakę piersiową. Stęknął. - Boli?

- Tak.. Każdy oddech boli.

- Masz połamane żebra. - powiedziała i kontynuowała badanie. Brzuch, miednicę, uda. Gdy dotknęła jego prawego kolana syknął z bólu. Szamanka sprawdziła całe jego ciało, od czubka głowy aż do stóp. Następnie zaczęła parzyć sobie tylko znane zioła. Delikatnie podniosła jego głowę i podała mu napój do ust. - Musisz to wypić. - Ben skrzywił się. Napój był obrzydliwy w smaku, ale wypił wszystko. - Teraz muszę nastawić twoje kolano. Jest paskudnie złamane. Będzie bolało. Bardzo. - szamanka owinęła kawałek patyka wygarbowaną skóra i włożyła mu do ust. - Zagryź to. - złapała jego prawą łydkę i pociągnęła z całej siły. Rozległ się chrzęst nastawianych kości a powietrze rozdarł krzyk Bena. Ból był tak silny, że pozbawił go przytomności. Szamanka wyprostowała jego nogę. Złamane miejsce owinęła jakimś liściem, zabandażowała i usztywniła. Tak samo postąpiła ze złamanymi żebrami. Następnie wszystkie odmrożenia posmarowała ziołową maścią, zabandażowała dłonie, stopy i przykryła go. Zawołała Alex, Maggie i Raya. Na jego widok dziewczynka rozpłakała się. Tuliła do swojego policzka jego zabandażowaną dłoń.

- Czy on przeżyje? - spytał Ray.

- To się okaże w ciągu kilku najbliższych dni. Ma silną wolę życia. I powód, żeby żyć. - powiedziała szamanka wskazując na Alex. - Nawet jeśli przeżyje to nie wiem czy kiedykolwiek odzyska całkowita sprawność. Ma poważnie złamane kolano.

- Serce się kraje jak na niego patrzę. To cud, że przeżył upadek z takiej wysokości i tyle czasu tam przeleżał. - powiedziała Maggie i przytuliła się do Raya.

Przez kilka następnych dni Ben odzyskiwał i tracił przytomność. Jego umysł zapamiętywał skrawki wspomnień jak urywany film. Przez ten cały czas Alex prawie go nie odstępowała. W końcu całkiem oprzytomniał. Ray zrobił dla niego drewniane kule, żeby mógł sam się poruszać. Odmrożenia na stopach całkiem się zagoiły. Ale na dłoniach musiał jeszcze mieć bandaże, wyglądał jak bokser przygotowujący się do walki. Żebra też go bolały, ale najwięcej cierpień doznawał przez złamane kolano. Po kilku dniach szamanka stwierdziła, że zrobiła wszystko, co mogła i pozwoliła mu wrócić do domu. Dała też zapas maści na odmrożenia. Ben tymczasowo zamieszkał u Maggie ponieważ tam miał dobrą opiekę. Z dnia na dzień czuł się coraz lepiej.

Pewnego wieczoru siedział na ławce przed chatą owinięty w koc. Wpatrywał się w gwiazdy. Podeszła do niego Alex.

- Mogę się przyłączyć? - zapytała.

- Oczywiście. Wskakuj pod koc. - Alex przytuliła się do niego.

- W Chicago nie było tyle gwiazd. - powiedziała po chwili.

- Alexandra czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć?

- Masz na myśli coś konkretnego?

- O jaki klucz chodziło temu facetowi, który cię ściga? - spytał Ben z bardzo poważną miną.

- Nie mam pojęcia. Pójdę już spać. Dobranoc Benton.

- Dobranoc. - gdy Alex poszła do Bena dołączyła Maggie.

- Przyniosłam ci gorącej herbaty braciszku. - powiedziała podając mu kubek. Usiadła obok. - Jak się czujesz?

- Coraz lepiej. Żebra już nie bolą. Tylko z kolanem mam problemy. Dobrze, że Ray zrobił dla mnie te kule. Maggie, to dobry facet.

- Wiem Ben. - uśmiechnęła się.

- Chciałbym, żeby ten koszmar się już skończył Maggie.

- Ale wiesz, że gdy się skończy będziesz musiał się rozstać z Alex? Będzie musiała wrócić do domu dziecka.

- Nie pozwolę na to. Sam wychowywałem się bez rodziców. Wiem co to jest. - powiedział Ben. W jego głosie było słychać wzruszenie.

- Nie możesz zmienić całego świata Ben.

- Ale mogę zmienić świat dla jednej dziewczynki.

- Dlaczego tak ci na tym zależy? - spytała Maggie patrząc w szklane oczy brata.

- Ja nie jestem żadnym superbohaterem Maggie. Jestem zwykłym człowiekiem. I potrzebuję zwykłych, ludzkich uczuć... - jego głos się załamał. - Wiesz co było moim największym problemem przez te wszystkie lata? Samotność. Praca pozwalała zapomnieć choć na chwilę.

- Masz przecież mnie. - Maggie przytuliła go. Całkiem się rozkleił.

- A ty masz Raya. Nie chcę być dla was obciążeniem.

- Co zamierzasz?

- Będę się starał o adopcję Alexandry.

- Nie wiesz na co się porywasz. - powiedziała zaskoczona Maggie. - Teraz to jest mała dziewczynka, ale wkrótce zacznie dorastać i co wtedy zrobisz? Jak sobie poradzisz? Nie masz żadnego doświadczenia.

- Wiem jakie błędy popełnił mój ojciec. Nie będę ich powtarzał. I zawsze mogę liczyć na ciebie.

Następnego dnia do chaty zawitał sierżant Frobisher.

- Jak się czujesz Ben?

- Dziękuję, z dnia na dzień coraz lepiej. Są jakieś postępy w sprawie?

- Cały czas siedzimy Tonyemu na ogonie. Ale jest ostrożny jak lis. Podejrzewamy, że kieruje się w stronę waszej chaty. Wie, że mała jest tutaj. Dlatego dobrze by było wywieźć ją gdzieś w bezpieczne miejsce na parę dni, aż go nie złapiemy. I to jak najszybciej.

- Ja się tym zajmę. - zaproponował Ray. Wziął telefon i wyszedł na zewnątrz. Po chwili wrócił. - Załatwione.

- Co zrobiłeś? - spytała Maggie.

- Zadzwoniłem do mojej siostry Franceski. Ona mieszka w Chicago, ma sześcioro dzieci, zgodziła się zaopiekować małą przez te kilka dni. Odbierze ją z lotniska. Pakuj się Alex, odwiozę cię na samolot. - dziewczynka pobiegła do sypialni. Ben poszedł za nią wspierając się na kulach. Leżała na łóżku i płakała.

- Co się stało Alexandra? - zapytał z troską.

- Jak mogłeś mi to zrobić? - krzyknęła zapłakana dziewczynka. - Znów chcesz mnie zostawić?

- Nie wiem o czym mówisz.

- Obiecałeś, że będziesz mnie chronił a ty odsyłasz mnie z powrotem do bidula! Jak mogłeś? Zaufałam ci!

- Nie odsyłam cię do domu dziecka. Spędzisz kilka dni u siostry Raya w Chicago. - tłumaczył spokojnie Ben.

- A później co? Mam uwierzyć, że po mnie przyjedziesz? - Ben próbował ja przytulić ale odepchnęła go. - Nienawidzę cię! - krzyknęła mu w twarz. Chwyciła swój plecak i wybiegła na zewnątrz.

- Odprowadź ją do samego samolotu. - powiedział Ben do Raya.

W ciągu kilku następnych dni nie działo się nic ciekawego. Tony ciągle był na wolności, połowa Konnej Policji go szukała. Maggie i Ray cały czas spędzali razem. A Ben dalej leczył kolano, dalej mógł poruszać się tylko o kulach. Wspominał też minione dni spędzone z Alex. Tą sielankę przerwał dzwoniący telefon Raya.

- Vecchio. - odebrał. - To do ciebie Benny. Francesca. - podał mu telefon. Rozmawiali tylko chwilę. Zbladł i wolnym gestem oddał Rayowi telefon.

- Coś się stało? - spytała Maggie.

- Musimy jechać do Chicago. Natychmiast. - powiedział Ben. Znaleźli się w Chicago najszybciej jak to było możliwe. Udali się prosto do szpitala dziecięcego. Tam czekała na nich Francesca. - Gdzie ona jest? - spytał gorączkowo Ben. Francesca pokazała mu drzwi. Otworzył je i zobaczył małe, wątłe ciałko leżące na szpitalnym łóżku, podłączone do masy rurek i przewodów. To była Alex. Podszedł do niej i delikatnie ją pogłaskał. Z trudem powstrzymywał łzy. Wziął jej delikatną rączkę w swoje dłonie i tulił do swojego policzka. - Nigdy cię nie zostawię. - wyszeptał. Po chwili wyszedł na korytarz. - Co jej jest? - zapytał lekarza.

- Białaczka. - powiedział lekarz. To jedno słowo dosłownie zwaliło go z nóg. Oparł się o ścianę, osunął na ziemię i schował twarz w dłoniach. Francesca, Maggie i Ray próbowali go jakoś pocieszyć. Po chwili jednak Ben się ogarnął, wstał i znów podszedł do lekarza.

- Jakie ma szanse? - zapytał.

- Bez przeszczepu szpiku prawie żadne. A w tym przypadku ciężko będzie znaleźć dawcę ponieważ dziewczynka nie ma rodziny.

- Ja mogę być dawcą. - wypalił Ben bez namysłu. Lekarz popatrzył dziwnie na niego, następnie na jego usztywnione kolano.

- Jest pan dobrym Samarytaninem? - zapytał lekarz.

- Tak jakby.

- Dobrze, zaraz przyślę pielęgniarkę, zrobimy niezbędne badania. Jutro będą wyniki. - po chwili pielęgniarka posadziła Bena na wózku i gdzieś go zawiozła.

Ta noc była ciężka. Ben cały czas siedział przy Alex, nie zmrużył oka. Nad ranem przyszła Maggie. Zmieniła go, a on usiadł w fotelu i od razu zasnął. Przykryła go kocem. Później przyszedł lekarz.

- Panie Fraser? - obudził Bena. - Mogę pana prosić do mojego gabinetu? - Ben bez słowa wstał i poszedł za lekarzem. - Proszę usiąść. Mam już wyniki pana badań. Może być pan dawcą dla Alex. Musimy przygotować ją do przeszczepu, pana też. Zabieg odbędzie się najszybciej jak to możliwe. - Ben poczuł wielką ulgę, jakby spadł mu z serca ogromny kamień. Odetchnął. - Mam jeszcze jedną wiadomość. Badania wykazały, że jest pan ojcem tej dziewczynki. - Bena zatkało. Nie mógł wydusić słowa. Zbladł na twarzy, szeroko otworzył oczy i usta. Był kompletnie zaskoczony, przerażony i zszokowany. - Dobrze się pan czuje? - spytał lekarz.

- Tak. - odpowiedział Ben i wyszedł. Na korytarzu była Maggie z Rayem.

- Co się stało? - spytał Ray. - Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.

- Jestem jej ojcem... - wymamrotał. Maggie i Ray ze zdziwieniem popatrzeli na siebie. Ray poszedł za Benem.

- Ona jest dzieckiem Victorii prawda? - zapytał.

- Tak.

- Czy wy w Kanadzie wiecie do czego służą prezerwatywy?

- Dlaczego mi nie powiedziała? - pytał Ben. - Dlaczego mnie nie odnalazła i nie powiedziała, że ma ze mną dziecko?

- Myślała, że zginąłeś.

- Ray, chciałbym cię o coś prosić. Jakby coś mi się stało, zaopiekuj się Maggie.

- Wszystko będzie dobrze Benny. - Ray położył mu rękę na ramieniu.

Nadszedł planowany dzień zabiegu. Lekarz tłumaczył Benowi jak to będzie wyglądać.

- Pobranie szpiku odbędzie się w warunkach sali operacyjnej. Zostanie pan całkowicie znieczulony. Następnie pobierzemy około litr pańskiego szpiku z kości miednicy. Ubytek zostanie uzupełniony płynem fizjologicznym. Zabieg potrwa około godziny. Po wybudzeniu będziemy panu podawać witaminy. Jeśli nie będzie powikłań to po góra dwóch dniach wypuścimy pana. Zabieg nie pozostawi żadnych fizycznych śladów, nie poczuje pan żadnej zmiany i będzie mógł prowadzić normalne życie.

- A Alexandra? - spytał Ben.

- Pański szpik zostanie jej przetoczony w formie kroplówki. Jej rekonwalescencja będzie dłuższa. Ale też powinna całkiem wrócić do zdrowia.

- Zróbmy to. - powiedział Ben i zawieźli go na salę operacyjną.

Tuż po zabiegu odzyskał przytomność i w pierwszej kolejności zapytał o Alex.

- Jest w porządku, dostała twój szpik. - uspokajała go Maggie. Chciał wstać ale go powstrzymała. - Leż. Musisz odpocząć. Chcesz coś ze sklepu?

- Nie, dziękuję.

- Zaraz wrócę. - Maggie wyszła. Na korytarzu czekał na nią Ray z pięknym bukietem kwiatów. Był nieco zdenerwowany. Podszedł do niej.

- Przyjaciel powiedział mi kiedyś, że jeśli nie spróbuję to nigdy się nie dowiem. - zaczął niepewnie mówić. - Więc postanowiłem spróbować. - ukląkł na jedno kolano. - Maggie wyjdziesz za mnie? - zapytał wyciągając pierścionek i wręczając jej kwiaty. Ona patrzyła na niego zaskoczona. Pierścionek był piękny. Wzruszyła się.

- Wyjdę za ciebie Ray. - powiedziała. Uradowany wziął ją na ręce i zakręcił dookoła.

Następnego dnia Ben mógł już opuścić szpital. Cały czas jednak siedział przy Alex. Straciła wszystkie włosy, ale z dnia na dzień jej stan się poprawiał, chociaż jeszcze była utrzymywana w stanie śpiączki. Pewnej nocy Ben spał z głową i rękami na ciele Alex. W sali było ciemno i bardzo cicho. Ben poczuł delikatne muskanie po włosach. Obudził się i w ciemnościach zobaczył dwa błyszczące punkciki. To były jej oczy. Patrzyła na niego.

- Tata... - wyszeptała. Ben bardzo się ucieszył.

- Wiedziałaś? - spytał.

- Nie od początku. Później się domyśliłam. - Ben przytulił ją.

Rankiem Ray przyniósł dobre wieści. Aresztowali Tonyego. Lista zarzutów była długa: handel narkotykami, żywym towarem, gwałty, usiłowania zabójstwa. Aresztowano również dyrektorkę domu dziecka, kompanów Tonyego, skorumpowanych strażników granicznych oraz kilku Innuitów, którzy byli zamieszani w sprawę. Z jego kurtki dobiegł cichy pisk.

- Co tam masz? - spytała Alex. Ray wyjął wilcze szczenię. - Luna! - krzyknęła uradowana Alex.

- Udało mi się ją przemycić. - powiedział Ray.

- Dziękuję Ray. - powiedział Ben. Alex złapała go za rękę i popatrzyła z dumą.

- To mój tata. - powiedziała tryumfalnie. - Jak dorosnę będę taka jak on.

Alex szybko doszła do siebie i opuściła szpital. Sąd przyznał Benowi prawo do opieki. Razem poszli na grób Victorii, położyli kwiaty. Wyremontowali starą chatę Bena i zamieszkali w niej. Alex poszła do szkoły. Oprócz tego Ben uczył jej jazdy konnej, co było jej największym marzeniem. W przyszłości chciała wstąpić do Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej. Ben całkowicie odzyskał sprawność i nie zrezygnował ze służby. Dalej ścigał przestępców, ale za każdym razem znajdował czas dla córki. Luna pozostała z nimi.

Maggie i Ray pobrali się. Ze względu na dużą rodzinę Raya ślub i wesele odbyło się w Chicago. Był również porucznik Welsh, Huey, Dewey i cała masa znajomych. Ben był ich świadkiem. Chociaż Maggie przepięknie wyglądała, Alex patrzyła tylko na swojego ojca. Stał tam, taki wysoki, przystojny, w odświętnym mundurze i wypolerowanych butach. Uśmiechał się. Naprawdę szczerze się uśmiechał. Po raz pierwszy od wielu dni. Na weselu wszyscy świetnie się bawili. Ben cieszył się, że jego najlepszy przyjaciel został jego szwagrem. W podróż poślubną pojechali na Hawaje. Dwa tygodnie zamieniły się w dwa miesiące. Po powrocie zamieszkali w chacie Maggie. Ray polubił życie na północy. Wrócił do zawodu detektywa i często pomagał swojej żonie w rozwiązywaniu różnych spraw, ponieważ Maggie też pozostała w RCMP.

Pewnego dnia do Bena przyszedł list z Florydy: "Przepraszam za to, że wtedy tak na ciebie naskoczyłem. I za tamtą noc. Przepraszam za wszystko. Miałem dość śniegu więc wyjechałem na Florydę, do Stelli. Postanowiliśmy dać sobie szansę. Może kiedyś się jeszcze spotkamy. Trzymaj się ciepło. Stanley." Ben spojrzał za okno na córkę bawiącą się z Luną na śniegu. Włożył list do swojego pamiętnika i uśmiechnął się. Wiedział, że jest najszczęśliwszym człowiekiem w całej Kanadzie.

Dla Męża za inspirację.